piątek, 24 stycznia 2014

Medialne gwiazdy grzmią



Dawno żadna książka nie wywołała tyle zamieszania co „Resortowe dzieci”. Niezależnie od jej zalet oraz wad okazało się, że ludzie chcą wiedzieć, kim są ci, którzy pouczają ich w telewizji, radiu i prasie

Takiej reklamy można tylko pozaz­drościć. Awantura wokół książki napisanej przez Dorotę Kanię, Ma­cieja Marosza i Jerzego Targalskiego sprawiła, że pierwotny nakład - 10 tys. egzemplarzy - rozszedł się na pniu. Wydawnictwo zleca kolejne dodruki, bo tytuł zajmuje pierwsze miejsce na liście księgarskich bestsellerów. Wiado­mo, że liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła 100 tys., co jak na Polskę jest wynikiem nadzwyczajnym. Książka, mimo że wyszła zaledwie miesiąc temu, ma nawet poświęcone jej hasło w Wikipedii. Sukcesu nie da się wyjaśnić tylko tym, że jej bohaterami są ludzie tacy jak Tomasz Lis, Monika Olejnik, Janina Paradowska czy Jacek Żakowski, którzy od 20 lat ex cathedra pouczają Polaków, co jest słuszne, a co nie. Sprzedażowy sukces książkowy wynikł ze skandalu wywołanego nie przez autorów i wydawnictwo, ale przez boha­terów książki urażonych zawartymi w niej ocenami.

Wszystkie zarzuty wobec książki, wątpliwości co do doboru bohaterów, metodologii, są ignorowane przez czytelni­ków wykupujących kolejne egzemplarze. Wygląda na to, że ludzie wolą mieć książkę o gwiazdach mediów z felerami, niż nie mieć żadnej.
O publikacji było głośno jeszcze przed jej wydaniem. Znane były zapowiedzi i to, kto będzie jej bohaterem.
Już wtedy na należącym do Tomasza Lisa portalu ukazał się tekst, który z rozbrajającą naiwnością pokazywał dylemat tych, którym książka nie mogła się spodobać: „Dys­kutować czy przemilczeć? Lustrowani przez prawicę dziennikarze o książce »Resortowe dzieci«”. Ani autor tekściku, ani wypytywani przez niego dziennikarze nie odpowiedzieli na to pytanie, bo woleli wyrazić oburzenie.
Książka ugodziła boleśnie. Zgodnie z typowym dla siebie sposobem ekspresji zareagował Tomasz Lis. Mówił o zaczepia­jących go „żulach z prawicowego lumpek- su". „To się w pale nie mieści!" - pokrzyki­wał w radiowej audycji. Dzięki książce Lis miał przynajmniej o czym pisać wstępniaki do „Newsweeka" i komentarze na swoim portalu. Twierdził, że polskim eksporto­wym hitem powinna być „skondensowana nienawiść”. Pisał o prawicowych menelach i internetowym szajsie. Przekręcał nazwi­sko Doroty Kani na „red. Kanialia". Grzmiał przy tej okazji na pojawiające się w Interne­cie informacje na jego temat, które nie mają żadnego związku z książką. Pojawił się bo­wiem wpis - być może parodia lub wytwór internetowego hejtera - o rodzinie komuni­sty Lisienki, byłego czerwonoarmisty, który po 1945 r. osiedlił się w Polsce. Owa postać miała spolszczyć nazwisko na „Lis" i tym samym stać się protoplastą Lisów z Zielonej Góry. Sam zainteresowany przekonywał, że nie ma nic wspólnego z żadnymi Lisienkami. „Za Lisienków będę wytaczał procesy. Trudno, nie mam na to ochoty, ale nie mam wyjścia” - zapowiedział.
Inna postać z książki - redaktor naczel­ny „Polityki" Jerzy Baczyński - nazwała publikację „groteskowo-absurdalną” próbą lustracji. Baczyński napisał, że „Resortowe dzieci" to część prawicowe­go „wzmożenia" wywołanego nadzie­jami na powrót PiS do władzy. To zresztą częstsza narracja - tu i ówdzie pojawiają się stwierdzenia, że „prawica lustruje dzien­nikarzy". Baczyński próbuje tłumaczyć powodzenie książki tym, że wielu jej czytel­ników to osoby... niedojrzałe: „Książka ma spore powodzenie w kręgach czytelników prawicowej prasy, bo dokładnie odpowiada lansowanej tam wizji III RP jako spisku ko­munistycznych elit wraz z pseudoopozycją o komunistycznych i na ogół żydowskich korzeniach, symbolizowaną przez Adama Michnika. Książka może też być atrakcyjna dla jakiejś części tabloidowej, »pudelkowej« publiczności, bo autorzy przywalają medialnym celebrytom, ujawniając ich
prawdziwe« nazwiska, obnażając powią­zania i niezasłużone kariery".
Poza tym Baczyński twierdzi, że będzie wiele pozwów osób, które czują się ura­żone książką. Kroki prawne zapowiedział Piotr Pytlakowski z „Polityki". Na razie pozew złożył Jacek Żakowski. Nie zgadzał się z zakwalifikowaniem go do kategorii „resortowych dzieci” i opublikowaniem jego wizerunku na okładce. Sąd przyznał mu rację częściowo - odrzucił wniosek o wstrzymanie kolportażu książki, zabro­nił za to wydawcy umieszczania Żakow­skiego na okładce. Pozwani nie oponowali zbytnio przeciw temu, zapowiedzieli, że w miejscu twarzy Żakowskiego będzie znak zapytania.

PUBLICYŚCI „W SIECI” KONTRA DOROTA KANIA
Kazus Żakowskiego ukazał różnice w krytyce książki. Odpowiedzi mediów,
z którymi związani są bohaterowie książki, mieściły się w utartym schemacie. Oprócz gniewnych komentarzy nie było krytycznego rozbioru informacji zawartych w „Re­sortowych dzieciach". Były teksty o tym, jak podli są tzw. prawicowi dziennikarze. „Polityka” pisała, że prawica lubi grzebać w życiorysach. „Newsweek" oznajmił, że na prawicy są jeszcze gorsze resortowe dzieci, bo m.in. Targalski był w PZPR, a jego ojciec był komunistycznym histo­rykiem. „Gazeta Wyborcza” przedstawiła Dorotę Kanię jako finansową szantażystkę i oszustkę. Kania w odpowiedzi zapowie­działa, że poda „Wyborczą" do sądu.
Krytyka odnosząca się do meryto­rycznych braków książki była obecna tylko po tzw. prawej stronie. Odnosiła się do niejasnego klucza doboru boha­terów, na skutek którego w publikacji znalazł się na przykład Żakowski.
A obok niego Marcin Meller, Tomasz Wróblewski i Jarosław Gugała.
Na brak jasno określonych kryteriów zwrócili uwagę w czasie debaty z Dorotą Kanią w telewizji Republika Bronisław Wildstein i Piotr Zaremba. To było preludium krótkiego, ale gwałtownego sporu, który potem wybuchł. W międzyczasie swoje zastrzeżenia co do braków książki wyra­ził w „Do Rzeczy" Cezary Gmyz. Podobnie wypowiadali się Tomasz P. Terlikowski i Pa­weł Lisicki, który żałował, że autorzy nie zdefiniowali pojęcia „resortowe dzieci".
Największe emocje wybuchły po wy­wiadzie, którego Kania udzieliła Rober­towi Mazurkowi, publicyście tygodnika „W Sieci", w „Rzeczpospolitej". Mazurek zarzucił Kani zastosowanie „metody Góringa: to ja decyduję, kto jest Żydem". Jednak nie to wywołało awanturę. Ta zaczęła się od wymiany zdań na temat Pio­tra Zaremby, obecnie również publicysty tygodnika „W Sieci" - a konkretnie zarzutu Kani, że Zarembie zabrakło odwagi, bo nie napisał takiej książki jak ona. Wywołało to spór między środowiskiem „Gazety Polskiej", czyli obrońcami Kani, a środo­wiskiem tygodnika „W Sieci” i portalu Wpolityce.pl, czyli stroną Zaremby. Nie był to spór, lecz kłótnia o ocenę dorobku Kani i Zaremby.
„Życia ci nie starczy, by osiągnąć poziom Zaremby" - rzucił w wywiadzie publicysta „W Sieci". Kania ripostowała, że Zaremba napisał tylko jedną dobrą książkę (spośród 10, które w ogóle wydał) i „kilka dobrych analiz politycznych". Bardzo ostra była reakcja Piotra Skwiecińskiego z „W Sieci”, który określił Kanię jako nieudacznika: „Dorota Kania jest rówieśnicą Zaremby. Nie osiągnęła w zasadzie niczego, co można by choć w przybliżeniu porównać z jego osiągnięciami. To, jak widać, boli”. Do tego doszedł tekst Michała Karnowskiego, publi­cysty „W Sieci", który miał być pojednawczy, co jednak nie wyszło, choćby za sprawą we­zwania z jego strony: „Doroto, weź proszę zimny prysznic, nie niszcz już uznania, jakie zdobyłaś za »Resortowe dzieci«, i po prostu przeproś Piotra Zarembę".
W obronie swojej dziennikarki odezwał się Tomasz Sakiewicz, naczelny „Gazety Polskiej”, w tekście pod znamiennym tytu­łem „Ludzie »W Sieci« atakują Kanię": „To właśnie autorka »GP« i współautorka »Re- sortowych dzieci« opublikowała dziesiątki bardzo głośnych tekstów dotyczących ko­munistycznej przeszłości elit politycznych, dziennikarskich i biznesowych. Kara, jaka ją za to spotkała, była taka sama jak dla ca­łego środowiska »Gazety Polskiej«: niemal oficjalny zakaz zapraszania do głównych mediów elektronicznych”.
Ostry był głos dziennikarza „Gazety Polskiej Codziennie” Wojciecha Muchy:
„Można zapewne wiele zarzucić Dorocie Kani i książce, którą napisała z Maroszem i Targalskim. Fakt, że napisali ją właśnie ci, a nie inni autorzy jest jednak symp­tomatyczny. Nie przypominam sobie Karnowskiego stojącego na sali sądowej za tekst, który nie spodobał się służbom specjalnym, rządzącej partii lub postko­munistycznemu biznesowi. Nie czytałem Michała Karnowskiego ujawniającego cokolwiek poza oczywistościami. Zawsze z manierą prowincjonalnego belfra, który po przewertowaniu podręcznej encyklo­pedii, poradnika agitatora i słownika epi­tetów postanowił nieść kaganek oświaty w zabitą dechami wieś”.

Spór wygasł równie szybko, co wy­buchł. Zwłaszcza że nie dotyczył książki, która ciągle jest księgarskim hitem.
„Pochylenie się nad rodowodem elit III RP nie tylko ma sens, ale jest obowiązkiem socjologów. Nie wypełniają go z powodu braku odwagi, musieli ich zastąpić dzienni­karze. Można mieć różne zastrzeżenia oraz wątpliwości do tej książki i sam je mam, ale z pewnością można powiedzieć, że autorzy wnieśli istotny element do opisu tego, czym jest III RP” - mówił w wywiadzie dla „GP” Bronisław Wildstein.
Puentą niech będzie zdziwienie należą­cego do Tomasza Lisa portalu NaTemat.pl, który w sobie tylko znany sposób wyliczył, że książka jest tak popularna, iż trójka autorów już teraz mogła zarobić dzięki niej nawet milion złotych.

DoRzeczy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz