niedziela, 26 stycznia 2014

Jestem na ławce rezerwowej



W dzieciństwie, które spędziłem w Kenii, nauczyłem się gospodarczego liberalizmu. Bo tam każdy, nawet małe dziecko, musiał o siebie zadbać – mówi Jacek Rostowski (PO), były wicepremier i minister finansów.


Po sześciu latach opuścił pan gmach Ministerstwa Finansów. Jakie to uczu­cie?
JACEK Rostowski: Trochę jak z rehabili­tacją. Niektórych rzeczy trzeba się uczyć na nowo, ale wiadomo, że z dnia na dzień będzie lepiej.
Rzeczywiście jest lepiej?
Pyta pan o samopoczucie? Jest dobre. Choć żałuję, że odszedłem z rządu tuż przed Bożym Narodzeniem. Zawsze sobie przyrzekałem, że kiedy przestanę być ministrem, pojadę na długi urlop do cie­płego kraju. Tymczasem były święta, więc pojechałem do Londynu, gdzie pogoda była gorsza niż u nas. Ale trzy tygodnie z rodziną to też świetna sprawa.
Zero rozmów o polityce?
Tak od razu się nie da. Ale stopniowo przechodzę okres detoksykacji.
Podobno odszedł pan z rządu, bo premier miał do pana żal za błędne oszacowanie deficytu budżetowego.

Jedynym powodem mojego odejścia było to, że sam chciałem odejść.
Co powiedział panu premier na odchodne?
Było kilka rozmów, pierwsza już w czerw­cu. Przy każdej pytał, czy na pewno chcę odejść.
Zatrzymywał pana?
To nie była publiczna rozmowa i niech tak zostanie.
A dlaczego właściwie chciał pan odejść?
Po prostu uznałem, że sześć lat wystarczy. I że resortowi przyda się nowa, świeższa perspektywa. Chciałem odejść w mo­mencie, gdy będzie widać, że gospodarka wyraźnie przyspiesza i że wychodzimy z ekonomicznego zakrętu. I ten moment właśnie nadszedł.
Polska sobie poradziła z kryzysem?
W okresie kryzysu jesteśmy liderem wzrostu gospodarczego w całej Unii.
To najlepsza odpowiedź na to pytanie.
Ale jednocześnie jesteśmy w grupie outsiderów budżetowych wytykanych palcem przez Komisję Europejską.
Chwileczkę, dobrze by było, żeby komentatorzy byli rzetelni. W okresie od 2007 do ubiegłego roku mieliśmy czwarty najniższy wzrost długu publicznego w relacji do PKB w całej Unii Europejskiej. A to oznacza, że w 24 krajach Unii zadłużenie wzrosło więcej niż u nas. W dodatku połowa tego wzrostu to wina środków bezsensownie przekazywanych do OFE. Gdyby nie one, bylibyśmy na trzecim miejscu.
Ale wyhamowanie gospodarcze w latach 2012-2013 pana zaskoczyło.
Przewidzieliśmy je, choć nie w takim stopniu, w jakim nastąpiło. Polityka go­spodarcza musi być elastyczna. Zdolność do reagowania na zmienną sytuację jest konieczna, bo nigdy nie da się dokładnie przewidzieć przyszłości.
Spróbujmy jednak przewidzieć pana przyszłość. Jakie ma pan polityczne plany?
Nie mam potrzeb zawodowych ani politycz­nych. Jednak po sześciu latach pracy w Mi­nisterstwie Finansów mam doświadczenie, które może się naprawdę Polsce przydać. Obecnie jestem na ławce rezerwowych.
Europarlament?
Zobaczymy.
Mówi się, że ma pan zagwarantowaną wysoką funkcję w Unii Europejskiej.
Odpowiedź będzie identyczna jak na poprzednie pytanie.
W pana życiu zawsze było dużo zmian. W wieku siedmiu lat przedzierał się pan do szkoły przez busz w Kenii, gdzie pana ojciec był dyplomatą. A sześć lat później chodził do elitarnej szkoły dla chłopców w Anglii.
Bo w Kenii każdy, nawet małe dziecko, musiał o siebie zadbać. Miałem też w życiu okresy spokojniejsze. W końcu przez lata byłem wykładowcą, m.in. na Uniwersytecie Londyńskim. Generalnie zmiany w życiu nauczyły mnie tego, by się w stu procentach angażować w to, co w danym momencie się robi. A także tego, żeby w pewnym momencie umieć sobie powiedzieć: „Dość. Zrobiłem to, co mogłem, przyszedł moment, żeby podjąć inne wyzwania”.
Urodził się pan w Wielkiej Brytanii.
Jako dziecko mówił pan po polsku?
Do piątego roku życia wyłącznie. Później nauczyłem się angielskiego i mimo że w domu mówiliśmy jedynie po polsku, to w wieku dwudziestu kilku lat mówiłem z lekkim akcentem. Właśnie wtedy, gdy pisałem pracę magisterską u prof. Norma­na Daviesa, poznałem narzeczoną Polkę i mój polski znowu się poprawił.
Kiedy pierwszy raz przyjechał pan do Polski?
W1976 r., w wieku 25 lat. To była prywat­na podróż.
Pierwsze wrażenie?
Po wyjściu z hali przylotów dostałem 200 zł mandatu. Milicjant powiedział, że za deptanie trawnika. Problem w tym, że tam nie było żadnej trawy, tylko błoto. Gdy próbowałem to tłumaczyć, usłysza­łem: „To właśnie przez takich jak wy nie ma tu trawy! ” Chwilę później podszedł do mnie ten sam milicjant z pretensją, że przeszedłem przez jezdnię nie na przejściu dla pieszych. „To teraz wrócicie i przejdziecie jeszcze raz, tym razem na pasach”. Absurd polegał na tym, że aby to zrobić, musiałem znowu nielegalnie przejść nie na pasach. Dla mnie to był taki przyspieszony kurs PRL.
W1980 r. zgłosił się pan w Londynie do późniejszego prezydenta RP na uchodźstwie.
Ryszard Kaczorowski był wtedy ministrem spraw krajowych, zgłosiłem się, żeby mu pomagać. To był początek intensywnych kontaktów z ludźmi „Solidarności”
W tym z pana dzisiejszym oponentem prof. Leszkiem Balcerowiczem. Poznaliśmy się w czasie stanu wojennego na konferencji w British Association for Slavonic and East European Studies. Pamiętam, jak później wywoziłem z Polski teksty ekonomiczne - jego i Janka Winieckiego. Chciałem je opublikować w Wielkiej Brytanii. Podczas odprawy zainteresowały one urzędnika. Artykuły nie były podpisane, więc pytali, kto je napisał. A ja na to, że nie mam pojęcia. Wiozę je do recenzji, a takie teksty zawsze mają usunięte nazwiska autorów. Chcieli mi je zarekwirować, ale w końcu się przestraszyli skandalu za granicą. Wtedy z Leszkiem spotykaliśmy się dosyć często.
Czyli jesteście na ty?
Byliśmy przez jakieś 30 lat. Dopiero trzy lata temu podczas debaty o OFE kazał mi do siebie mówić „panie profesorze”
Śmieje się pan, ale chyba ma pan żal. Staram się zrozumieć emocje, które nim kierują w sprawie OFE. Nie do końca mi się udaje. Uważam, że reforma emerytalna była w 80 proc. dobra. To w sumie pozy­tywna ocena i tych 80 dobrych procent nie zmieniamy. Ale nie rozumiem, jak to jest, że Leszek Balcerowicz nie może się przy­znać do tego, że w 20 proc. popełniono wtedy poważny błąd destabilizujący pol­skie finanse publiczne na dziesięciolecia. Przeciwnicy zarzucają panu, że zmieniając system emerytalny, podważa pan zaufanie ludzi do reform.
W rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. Nie możemy społeczeństwu proponować nowych reform, jeśli nie umiemy naprawić starych. Twierdzenie, że „koło historii toczy się w jedną stronę” kojarzy mi się z inną epoką.
Ale „cztery wielkie reformy Buzka” to była forma umowy społecznej.
Pan ją zerwał.
Jeśli wprowadzenie OFE było umową społeczną, to duża jej część była napisana drobnym drukiem. I jak to bywa z takimi zapisami, okazała się bardzo droga dla klienta. Kosztowało to już Polaków do­kładnie 17 mld zł i gdyby nie nasza ustawa, kosztowałoby kolejne 2 mld każdego roku.
A zarzut, że narusza pan świętą własność prywatną? Że wywłaszcza Polaków?
Skrajne nieporozumienie. Z ustaw wprowadzających tamtą reformę emerytalną jednoznacznie wynika, że środki odprowadzane do OFE są składką na ubezpieczenia społeczne. A zatem pu­bliczne, a nie prywatne. To raczej osoby, które propagandowo wmawiały Polakom co innego, powinny się tłumaczyć.
Jedną z takich osób jest chyba prezy­dent Bronisław Komorowski. Ostat­nio skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, więc zapewne ma wątpliwości.
Dostał na biurko ustawę, która wzbudzała bardzo wiele skrajnych, niesprawiedliwych opinii krytycznych. Mamy przecież do czynienia z wielką wojną o wielkie pieniądze. To dobrze, że prezydent chce, by Trybunał się wypowiedział w tej sprawie. Ja się z tego cieszę, bo lepiej, żeby wszelkie wątpli­wości zostały rozwiane.
„Nie ma co udawać, że ustawa o OFE to rozwiązanie pożądane. Ta reforma jest konieczna głównie ze względu na budżet” - powiedział prezydent
w RMF. Z tego wynika, że traktuje pana reformę jako zło konieczne.
I w tej akurat sprawie z panem prezyden­tem się nie zgadzam.
Jako polityk czy jako ekonomista?
Jako ekonomista.
Pan jest też politykiem.
W demokratycznym kraju minister finansów musi być politykiem. Powiem więcej: nasi najgłośniejsi eksperci medialni są często bardziej polityczni niż niektórzy otwarcie zdeklarowani polity­cy. Trzeba też pamiętać, że są oni często powiązani z instytucjami finansowymi. Widać to jasno na przykładzie dyskusji o OFE.
Leszek Balcerowicz też jest powiązany z instytucjami finansowymi?
Nie wiem, jak dokładnie jest finansowana fundacja FOR. Ale w przypadku samego Leszka nie mam wątpliwości, że jego wy­powiedzi, choć błędne i nieodpowiedzial­ne, są w stu procentach szczere. Zresztą nie ma takich pieniędzy, za które można by kupić tak duże emocje (śmiech).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz