sobota, 18 stycznia 2014

COŚ DOCIERA DO POLAKÓW, COŚ SIĘ ZMIENIA



Film „Smoleńsk", podobnie jak „Człowiek z marmuru", pozwoli odpowiedzieć
na pytanie, dlaczego są tematy, o których nie można mówić, nie można robię filmów.
To ma być powrót do źródeł

Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z ANTONIM KRAUZEM, reżyserem powstającego filmu „Smoleńsk"

Realizuje pan jeden z najważniejszych projektów filmowych współczesną Polski. Ostatnio jednak unikał pan wywiadów, co wzbudziło u wielu naszych czytelników obawy, czy projekt nie znalazł się w jakichś kłopotach. Jak wygląda stan spraw?
Rzeczywiście przez ostatnie miesiące mil­czałem. Najchętniej wróciłbym do rozmów z mediami dopiero wtedy, gdy film będzie go­towy. Ale to specyficzna produkcja - jak żadna inna współfinansowana przez tysiące ludzi, przyszłych widzów. Wiem, że należy im się informacja, na jakim jesteśmy etapie. Najważ­niejsze jest to, że w roku 2013 udało się zreali­zować pierwsze zdjęcia. Ruszyliśmy, co dodaje sił do dalszej pracy i buduje świadomość, że nie ma odwrotu. Także dlatego, mówiąc żar­tobliwie, że wydaliśmy już pieniądze zebrane od darczyńców, więc nie możemy zrezygno­wać. Lubię takie kotwice uniemożliwiające odwrót bez względu na trudności, kłody rzucane pod nogi i postępowanie czynników, od których jesteśmy zależni. W tym miejscu dziękuję za to Maciejowi Pawlickiemu, produ­centowi filmu, który ma w sobie wyjątkową dawkę tej pozytywnej determinacji w dążeniu do naszego wspólnego celu.

Już sama zapowiedź powstania filmu wy­wołała silne emocje. Czy na pana osobistej skali to napięcie maleje, czy rośnie?
Widzę to optymistycznie. To, co czasami na­zywamy klimatem społecznym, atmosferą wokół przedsięwzięcia, zmienia się w dobrą stronę. Coś dociera do Polaków, przedziera się przez tę oficjalną, w mojej ocenie nie­prawdziwą, narrację. Nawet ludzie stojący z boku mają coraz więcej wątpliwości, co­raz jaśniej widzą, że to nie było tak, jak jest przedstawiane w oficjalnej wersji. To rodzi głód prawdy, zapotrzebowanie na nowe in­formacje, na nowe inicjatywy.

Dlatego zdecydowali się państwo - ekipa realizująca obraz - zwrócić o dotację do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej?
Początkowo nie ukrywałem swojego scep­tycyzmu, czy warto zwracać się do PISF, ale Maciej Pawlicki oraz szefujący Fundacji Smoleńsk 2010 Jan Polkowski i Bronisław Wildstein byli odmiennego zdania. Z wielu stron docierały do mnie sygnały, że nie po­winniśmy z tego rezygnować. PISF jest in­stytucją publiczną, naszą wspólną. Robimy film na bardzo ważny temat. Przychyliłem się więc do zdania wymienionych panów, że nie ma powodu, by na dotację z tego źródła mogły liczyć jedynie tytuły prezentujące inną wrażliwość.

Decyzja o dotacji jest kluczowa dla pro­dukcji?
W przypadku ewentualnej odmowy reali­zacja filmu będzie dużo trudniejsza. Liczę jednak na pozytywną decyzję, ale przede wszystkim liczą na nią czekające na nasz film miliony ludzi i te tysiące, które z własnych pieniędzy dokładają się do przedsięwzięcia za pośrednictwem Fundacji Smoleńsk 2010. To wyraźny głos opinii publicznej. To jest też społeczeństwo obywatelskie w działaniu. Wierzę w zawodową uczciwość i niezależ­ność ekspertów PISF, którzy będą ten projekt oceniać, wierzę w kompetencję urzędników tam zatrudnionych. Ale oczywiście nie wiem, jak będzie, to się okaże za kilka tygodni. Na pewno będzie to test, na ile jeszcze państwo jest nasze wspólne, publiczne pieniądze do­stępne dla wszystkich na tych samych pra­wach, zaś wszyscy obywatele równi.

Co zatem dotychczas udało się nakręcić?
 Pierwsze zdjęcia nakręciliśmy 10 kwietnia ub.r. na Krakowskim Przedmieściu w War­szawie, podczas obchodów rocznicy trage­dii smoleńskiej. Później na lotnisku w Białej Podlaskiej zrealizowaliśmy pierwsze sceny fabularne, scenograficznie rekonstruując lotnisko Siewiemyj. Na marginesie: obiekt w Białej Podlaskiej to piękne, ogromne lotni­sko wojskowe, dziś popadające w kompletną ruinę, ku rozpaczy osób z tym miejscem związanych. Cóż, kolejny element degra­dacji naszego kraju. W wielu miejscach wi­dzimy podobne obrazki. W listopadzie zrealizowaliśmy kolejne zdjęcia w Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie, wykorzystu­jąc m.in. samolot Jak-40 - taki sam jak ten, który 10 kwietnia wylądował w Smoleńsku tuż przed tym, jak nadleciał tam tupolew z polską delegacją.

Jaki procent filmu można zatem uznać za nakręcony?
Reżyserowi zawsze trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Szacunkowo mogę tylko podać, że mam poczucie, iż łącznie z ma­teriałami archiwalnymi, za które wszystkim darczyńcom serdecznie przy okazji dziękuję, a zwłaszcza pani Ewie Stankiewicz, mamy już mniej więcej kwadrans filmu. Ale całość ma mieć dwie godziny, co pokazuje skalę wyzwań przed nami stojących.

Obsada jest skompletowana? Wiemy już, że Ewa Dałkowska zagra śp. Marię Kaczyńską, a Lech Łotocki -śp. Lecha Kaczyńskiego.
Tak, i jestem z tych wyborów bardzo zadowo­lony. Wiem, że mam do czynienia z aktorami
0                    wielkich możliwościach. Na dodatek Ewa Dałkowska była osobiście bardzo z parą pre­zydencką związana, co dodaje temu dodat­kowy kontekst. Halina Łabonarska wcieli się w postać matki głównej bohaterki, dzienni­karki, a Maciej Góraj - jej ojca. Propozycję za­grania głównej roli otrzymała i przyjęła Beata Fido. Świetna aktorka, w Polsce jeszcze mniej znana, bo wiele lat pracowała, ze sporymi suk­cesami, w Stanach Zjednoczonych. Np. grając w teatrze Jeffa Danielsa, otrzymała doroczną nagrodę Detroit Free Press dla najlepszej ak­torki w pierwszoplanowej roli kobiecej, poko­nując kilkadziesiąt amerykańskich koleżanek.

Wiemy, że w obsadzie są jeszcze Jerzy Zelnik i Redbad Klijnstra. Kogo zagrają?
Jerzy Zelnik wcieli się w pewnego dyplomatę, a Redbad Klijnstra we wpływowego człowieka mediów. I, proszę, niech to na razie panom wystarczy, film musi mieć swoje tajemnice.

A na ile uda się zrealizować plany, by do zdjęć wykorzystać bliźniaczego tupolewa?
 Bardzo na to liczymy, bo to rzeczywiście bliź­niaczy model - wszystko jest w nim dokład­nie takie jak w tym, którego wrak do dzisiaj leży, złożony jak kupa śmieci, na lotnisku w Smoleńsku. Ma identyczny salonik, taką samą tapicerkę. Dzięki rozsądnej decyzji władz lotniczego muzeum udało nam się zrealizować zdjęcia z Jakiem-40. Liczymy, że podobnie będzie z tupolewem. Z tym tupolewem, na którym - jak wiadomo - znale­ziono trotyl, tak samo jak na tym rozbitym, na którym trotylu nie znaleziono (śmiech). Wiem, że brzmi to kuriozalnie, lecz prze­cież właśnie takiej formuły użyli nasi dzielni prokuratorzy.

Dość powszechnie uważa się, że główna bohaterka, dziennikarka, jest osobą wzo­rowaną na Ewie Stankiewicz, reżyserce, dokumentalistce, obecnie współtwórczyni Telewizji Republika. Czy tak będzie w rze­czywistości?
Nasza bohaterka jest postacią całkowicie fikcyjną, nie jest wzorowana na żadnej ist­niejącej osobie. Jeżeli już, to raczej na postaci filmowej - Agnieszce, bohaterce „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy. Pewne nawią­zania są świadome. Nasza bohaterka pracuje w wielkiej telewizji, ma szefów, którzy w lot rozumieją, czego oczekuje władza. Co nie zmienia faktu, że nasz film odda hołd tym wspaniałym dziennikarkom z mediów niezależnych, które odegrały i odgrywają ogromną rolę w poszukiwaniu prawdy o smoleńskiej tragedii.

Jak główna bohaterka wchodzi w tę sprawę?
 Jak my wszyscy - dowiaduje się o tragedii z telewizji, w tym momencie rozpoczyna się film. Kobieta zaczyna zajmować się sprawą, wszystkie oficjalne komunikaty przyjmuje z pełną wiarą. Kiedy jednak składa kolejne fakty, dociera do rodzin ofiar - zaczyna mieć wątpliwości. Coraz uważniej przygląda się różnym źródłom informacji, szuka ich. Nie boi się myśleć. I tu zatrzymajmy opowieść, reszta na premierze filmu. Mam nadzieję, że odegra on ważną rolę w budzeniu świadomo­ści wielu z nas. Jestem bowiem przekonany, że ze sprawą smoleńską musimy poradzić sobie sami, że nikt nam nie pomoże, nikogo poza nami to nie obchodzi. Ani naszych sojuszników z NATO, ani Amerykanów, ani Unii Europejskiej.

Może nie mogą pomóc?
Pomogą dopiero, gdy zobaczą, że pomagamy sobie sami, u polskich władz dostrzegą praw­dziwą chęć wyjaśnienia tragedii. Od kiedy wiemy, że z lotniska w Smoleńsku swoje ope­racje prowadził ścigany przez Amerykanów przemytnik broni Wiktor But, wiemy też, iż miejsce to musiało być stale pod obserwacją wszelkich możliwych satelitów, podglądów i podsłuchów. Jest ogromna lista informacji stawiających poważne pytania, co naprawdę wydarzyło się w Smoleńsku. To pytania zupełnie podstawowe, oczywiste dla czło­wieka uczciwego i myślącego. Z okien mojego mieszkania widzę Las Kabacki. Często tam chodzę na spacery. Do dziś jest tam długi na 400 m, szeroki ślad po wyciętych drzewach, twardych dębach jak łan zboża ściętych skrzydłami Iła-62, który rozbił się tam w roku 1987. Jak można zatem twierdzić, że jedna brzoza, drzewo miękkie, urwała skrzydło i roztrzaskała tupolewa? Jak można dowo­dzić, że lecący rzekomo kilka metrów nad ziemią potężny odrzutowiec wielotonową siłą wydmuchu nie zmiótł leżącej obok kupy śmieci, jakiejś drewnianej budy? Jak przyjąć tę wersję oficjalną i jednocześnie mieć w pa­mięci widok boeingów, które 11 września 2001 r. wbijają się w stalowe wieże World Trade Center i które - gdyby nie wybuch - pewnie wyleciałyby z drugiej strony?

To wszystko jest bez wątpienia warte fil­mowego opisu. Czy planuje pan zmierzyć się także z tym, co działo się w Polsce po 10 kwietnia? Z tymi natychmiastowymi wezwaniami do zamknięcia tematu, co najlepiej i przerażająco wyraził Waldemar Kuczyński, wołając w radiu TOK FM zaledwie kilka dni po śmierci narodowej elity, by kończyć tę żałobę, bo on ma już tego dość?
Tak. To, co się wtedy działo, te wydarzenia zestawione obok siebie, skondensowane, nie pozwalają spać spokojnie. Przecież pierwszą decyzją następcy śp. Lecha Kaczyńskiego, polityka chętnie deklarującego swoje chrześ­cijaństwo, była zapowiedź usunięcia krzyża postawionego przed Pałacem Prezydenckim jako znak żałoby, znak podstawowy w na­szej kulturze. A potem to zezwolenie władzy na agresję wobec osób tam się modlących. Kończyłem wówczas film „Czarny czwartek”, pracowałem na Krakowskim Przedmieściu i widziałem to osobiście, z bliska. Są i fakty bardziej przerażające. Słyszałem o wielkim, wystawnym, mocno wódczanym bankiecie, jaki odbył się 10 kwietnia 2010 r., a wydany został przez jedno ze środowisk postkomu­nistycznego biznesu, gdzie wesołości i śmie­chom nie było końca.

Trudno też pominąć liczne manipulacje me­dialne. Im dłużej zresztą myślimy o sprawie smoleńskiej i potencjalnym filmie, tym bar­dziej trafna wydaje się decyzja, by opowie­dzieć tę historię przez świat mediów.
Z tych licznych manipulacji nikt nigdy się nie wycofał. „Gazeta Wyborcza” tylko raz napisała prawdę o tej tragedii. W jednym z repor­taży Pawła Smoleńskiego pojawia się scena, gdy 10 kwietnia 2010 r. między godziną 9.00 a 10.00 do baru w jakimś małym miasteczku wpada człowiek i krzyczy: „Ruskie załatwiły prezydenta Kaczyńskiego”. On to oczywiście wyśmiewa, a w tym przekonaniu ludzi jest co najmniej element wart zastanowienia. To zdanie jako wspomnienie spontanicznej, na­rodowej reakcji na Smoleńsk powtarza się zresztą często w Internecie lub w różnych środowiskach, także za granicą - wśród Ro­sjan, Gruzinów, Amerykanów... Dziś możemy już spojrzeć na skutki 10 kwietnia w polityce wewnętrznej i zewnętrznej, możemy zoba­czyć, kto i ile zyskał, kto stracił. I sami ocenić, czy racjonalnie zachowują się ci, którzy biorą pod uwagę wszystkie wersje, również wersję zamachu, czy też ci, którzy dawno i ostatecz­nie ją wykluczyli.

Prawdziwe było też zdanie Katarzyny Kolendy-Zaleskiej, która całkiem niedawno, w kwietniu ubiegłego roku, na łamach ga­zety Michnika napisała: „Prawda już zo­stała ustalona, żadne fakty jej nie zmienią”.
 To celne ujęcie. Może nawet warto zacytować tę znamienną sentencję w naszym filmie? Możemy się więc zgodzić, że „Wyborcza” kilka razy napisała o Smoleńsku prawdę. Ge­neralnie jednak wielkie media stosują starą sowiecką zasadę manipulacji, tzw. nożyce Golicyna. W celu manipulacji opinią pub­
liczną i skompromitowania prawdy podrzuca się absurdalne wątki, przypisuje się skrajne i wykoślawione intencje przeciwnikom. Sami zresztą tego doświadczamy. Próbuje się np. wmówić Polakom, że robimy film o sztucznej mgle. To oczywista nieprawda, robimy film fabularny, w którym - w zakresie przebiegu tragedii smoleńskiej - pokażemy podsta­wowe, nieulegające wątpliwości fakty.

To będzie film robiony z rozmachem czy kameralny? Nie boi się pan, że opowieść zbyt skromna, niemierząca się z całością ogromnego tematu, nawet jeśli artystycznie piękna, mogłaby rozczarować widzów?
Zgoda. Plany są takie, by był to film, w któ­rym wszystko, co chcemy pokazać - poka­zujemy. Dlatego tak ważne są pieniądze na projekt, bo od nich zależy wiele spraw, w tym sceny zbiorowe czy efekty specjalne. W fil­mie niestety są sceny bardzo kosztowne. Ale to też nie może być obraz dokumentalny czy śledczy. Musimy opowiedzieć fabułę w moż­liwie atrakcyjny sposób. Wielu wątków nie zdołamy podjąć. Dlatego cieszą mnie po­wstałe w ostatnim okresie doskonałe filmy dokumentalne o śp. Lechu Kaczyńskim. One poprzedzają, ale i w jakiś sposób uzupełniają, nasz projekt. Autorzy obu - Joanna Lichocka i Jarosław Rybicki oraz Robert Kaczmarek - mają za swoje dzieła mój wielki szacunek. Wszyscy działamy w tej samej sprawie - przywrócenia prawdy o Lechu Kaczyńskim, jego ekipie, o Smoleńsku i o tych, którzy zgi­nęli. W dotychczas nakręconych materiałach mamy scenę, w której podczas obchodów rocznicy smoleńskiej ludzie niosą portrety tych, którzy tam zginęli. Czujemy, że oni są wśród nas, że pamięć o nich jest zobowiąza­niem dla każdego Polaka.

Mówi pan, że to nie jest film dokumentalny czy śledczy, ale nie ma chyba osoby waż­nej dla tematu, z którą pan by nie rozma­wiał, nie ma dokumentu, którego by pan nie przejrzał. Prowadzi pan coś w rodzaju własnego śledztwa?
Robię to, co powinien zrobić rzetelny dzien­nikarz, co chce zrobić moja bohaterka. Mieszkanie tonie w materiałach, jakie udało mi się zdobyć. I rzeczywiście rozmawiam, z kim mogę, odbyłem setki rozmów.

Także ze śp. chor. Remigiuszem Musiem, który był w załodze faka-40 i którego rela­cja zadawała Mam wersji oficjalnej?
Tak. To była bardzo poruszająca rozmowa. Nie rozumiem, dlaczego jego wersję po pro­stu pominięto. Jakby jej nie było.

Czy chor. Muś sprawiał wrażenie człowieka, który może popełnić samobójstwo?
A gdzie tam. Kompletnie nie. Bystry facet, znany wśród przyjaciół z fenomenalnej pa­mięci. Dlatego jego świadectwo o tym, jakie komendy i informacje podawali Rosjanie za­łodze tupolewa, miało i ma tak wielką war­tość. W to samobójstwo nie wierzy chyba nikt. Zresztą, w mojej ocenie, na serio nikt też nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń
przedstawioną przez MAK i komisję Millera. One tak bardzo obrażają logikę - tak wnioski, jak i sposób dochodzenia do nich - że sądzę, iż ludzie występujący w jej imieniu zdają so­bie sprawę, że kłamią.

Można być dzisiaj dowolnym radykałem, można wszystko z wyjątkiem mówienia o Smoleńsku. To wyklucza z życia publicz­nego.
Takie wrażenie często miałem w ostatnich latach. Ale - jak już powiedziałem - coś za­czyna się zmieniać. To, jak zostanie potrak­towany nasz film, da odpowiedź na pytanie, czy to wrażenie jest słuszne.

Nie obawia się pan, że padnie zarzut, iż „Smoleńsk” pogłębi podziały w Polsce, już i tak rozrywanej tematem tragedii?
Będzie odwrotnie. Ten film, jak go widzę, otworzy możliwość spokojnej rozmowy o tym, co dzieli nas, Polaków, w sprawie smo­leńskiej, co naprawdę stało się 10 kwietnia 2010 r. i co potem stało się z nami. Podobnie jak „Człowiek z marmuru” pozwoli odpowie­dzieć na pytanie, dlaczego są tematy, o któ­rych nie można mówić, nie można robić fil­mów. To ma być powrót do źródeł. A dla ludzi dobrej woli taka uczciwa rozmowa zawsze jest czymś dobrym, oczyszczającym.

WSieci

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz