System władzy
stworzony przez lidera PO nie jest polską normą, ale osobliwością. I jako
osobliwość powstał, gdy równocześnie zaistniały trzy zjawiska: populistyczne
emocje, wodzowska partia i amorficzne społeczeństwo.
Boję się tego nowoczesnego typu polityka, który całkowicie
rezygnuje z treści” - mówi prezydent Niemiec Joachim Gauck, znany ze swego
przywiązania do tradycyjnego stylu uprawiania polityki. W Polsce nietrudno
zrozumieć istotę jego obawy. Od przeszło sześciu lat nad polską polityką panuje
człowiek, którego karierę napędza programowy brak poglądów, pokrętność
formułowanych opinii i obsesja eliminowania rywali.
System stworzony przez Donalda Tuska wywrócił nasze potoczne
mniemania władzy. Zdroworozsądkowo wyobrażamy sobie, że każda władza niesie z
sobą jakiś bagaż własnego politycznego projektu: może to być plan reform
państwa, ideologiczna wizja sprawiedliwości, lecz równie dobrze pragnienie
odwetu za doznane upokorzenia. Balcerowicz chciał transformacji gospodarczej , Miller
ratował PZPR-owskich rozbitków ich dziedzictwo, Buzek robił cztery reformy, a
Kaczyński próbował wcielić własną wizję ideologiczną. Wszystko jedno co. Ale
wydaje nam się, że władza zawsze ma na oku jakiś szlachetny albo i niecny cel
(który czasem ze względów taktycznych może nawet ukrywać), a silne przywództwo
to w polityce nic innego jak kluczowe narzędzie osiągnięcia tego celu.
Tymczasem od 2007 r. Polska jest laboratorium radykalnego eksperymentu
politycznego. System Tuska to w swoim rdzeniu pomysł na władzę, która nie
niesie z sobą żadnego bagażu politycznej treści, a jej programem jest
wyrzeczenie się jakichkolwiek - choćby średniookresowych - planów i celów. Poza
jednym, który wobec tego staje się jądrem i sensem zarówno polityki partyjnej,
jak i państwowej: codzienną i nigdy niekończącą się walką o osobistą dominację
samego Tuska. „Lider jest jeden” - wielkimi literami na swej czołówce
obwieszczała „Gazeta Wyborcza” po usunięciu Schetyny z regionalnych władz
partyjnych na Dolnym Śląsku. I to, że taki tytuł znajdzie się na czołówce
głównych mediów, może sprawiać wrażenie, iż system Tuska nadal działa. Nawet
gdyby wokół panował wielki pożar.
Takie przekonanie jest jednak oparte na złudzeniu. System
Tuska nie może istnieć w próżni. Do swego efektywnego działania wymaga
sprzyjającego mu otoczenia, pewnych istotnych warunków, które ciągle na nowo
muszą być spełniane. Od początku głównym filarem systemu Tuska były ludowe
emocje i wyobrażenia na temat polityki. W końcu, skoro jedynym celem władzy
jest władza jednego człowieka, system może trwać tylko wtedy, jeśli człowiek ów
wyzwala i ogniskuje z jakichś powodów zbiorowe emocje istotnej części
społeczeństwa. To zresztą typowy schemat legitymizacji władzy różnej maści
przywódców populistycznych, w skrajnych postaciach - nawet tyranów. Populizm
Tuska bazował głównie na trzech ludowych emocjach. Po pierwsze na strachu przed
powrotem do władzy Kaczyńskiego; w tej mierze Tusk skonstruował znany i sprawny
mechanizm pobudzania wszelkich najgłupszych nawet obaw i najniższych zbiorowych
namiętności. Po drugie na zadowoleniu, iż Tusk jako pierwszy w istocie premier
po odzyskaniu wolności ostentacyjnie odcina się od znienawidzonej społecznie
doktryny „bolesnych, lecz nieuchronnych reform”. I po trzecie - na tęsknocie za
przywódcą, który trzymając za twarz swoich ludzi, potrafi dopilnować, aby ci
nie obijali się i nie kradli, a w razie czego bez litości będzie ich karać. Pod
tym względem Tusk bywał perfekcyjny: wygłaszał moralizatorskie mowy, pomiatał
ostentacyjnie swoimi ministrami, mianował i wyrzucał ludzi ze stanowisk bez
powodu, zaś realne afery korupcyjne w swoich szeregach (z aferą hazardową na
czele) potrafił przekształcać w popisy swojej despotycznej władzy i surowości.
Wszystko to ku niekłamanej uciesze pospólstwa, od zarania dziejów rozmiłowanego
przecież w scenach upokarzania dygnitarzy.
Lęk przed chaosem, jaki nieść ma
Kaczyński jest - co prawda - nadal kluczowym czynnikiem emocjonalnego spoiwa
Platformy, a jego pobudzanie pozostaje najważniejszym celem prorządowej
propagandy. Jednak lęk ów mocno stępiał, nabierając przez lata rytualnego
charakteru, a jak pokazuje Diagnoza Społeczna 2013, znacznie rzadziej odczuwają
go najmłodsi wyborcy, dla których konflikty z czasów rządu Kaczyńskiego nie
stanowią już punktu odniesienia. Co więcej, czołowi „medianci” obozu Tuska
(czyli ci najcenniejsi spośród uczestników widowiska politycznego, którzy
potrafią ściągać na siebie największą uwagę) zwykli od jakiegoś czasu a to
publicznie narzekać, iż Tusk nie potrafi już „ochronić ojczyzny przed PIS”, a
to wyłamywać się ze zwartego dotąd frontu i - wbrew wszelkim regułom - pozwalać
sobie na pochwały samego Kaczyńskiego (jak Michnik przy okazji rewolty w
Kijowie) albo nawet na nagłe wybuchy antyplatformowych namiętności (jak Holland
i jej słynni „oszuści z PO”). Takie przypadki czynią obozowi Tuska
niepowetowane szkody, obniżając emocjonalne napięcie i niszcząc w ten sposób
najsilniejsze platformowe spoiwo.
Konflikt o wiek emerytalny, w
którym rzecznikiem większości opinii publicznej stała się „Solidarność”,
zapoczątkował spadek społecznego zadowolenia z braku „bolesnych reform”. Co
prawda sam Tusk wydaje się nadal uważać, że jego doktryna antyreformatorska
stanowi najlepsze narzędzie minimalizowania konfliktów na tle socjalnym, to
jednak od czasu do czasu pogląd ów zaczął przegrywać z narastającym strachem
premiera przed pogłębiającą się nierównowagą finansową państwa. Skutkuje to
polityką chaotycznej niekonsekwencji, czego efektem jest niemal powszechne już
dziś ludowe przekonanie, że „za Tuska żyje się coraz gorzej”. Ale szczególnie
groźne dla systemu jest załamanie się ludowej ufności w to, że szef rządu jest
biczem bożym na korupcję we własnym obozie. Tusk, który niegdyś ze zręcznością
obracał wizerunkowo afery na swoją rzecz, od jakiegoś czasu wygląda na figurę
nieporadną i uwikłaną w takie zależności, które nie pozwalają mu już - jak
dawniej - podejmować w takich razach kroków ostentacyjnie widowiskowych.
Zaczęło się to od niejasności
rodzinnych w aferze Amber
Gold i osiągnęło apogeum, kiedy Tusk
publicznie przyznał, że nie chce (bądź nie może?) zrobić niczego w sprawie
kupowania głosów w wyborach partyjnych za stanowiska w państwowych spółkach na
Dolnym Śląsku. Następujący w ostatnich tygodniach wysyp afer w Platformie - z
korupcją informatyczną w MSW i MSZ na czele - zaczyna przypominać do złudzenia
końcowy okres rządu Millera, a nieprofesjonalne kroki podejmowane przez Tuska
(np. tajemnicza narada z działaczami partyjnymi na temat afery krakowskiej)
tylko takie wrażenie potęgują. Jest jasne, że cała populistyczna podstawa
systemu Tuska znalazła się w kryzysie.
Drugi filar jego systemu to
zaplecze polityczne: miało być ono zawsze bezpieczne i posłuszne. Właściwości
te ujawniały się w sposób spektakularny, gdy nieoczekiwanie następował kryzys
(mogła nim być równie dobrze afera hazardowa, jak i rewolucja w Kijowie) i
nawet najwyżsi rangą oficjele oraz rzecznicy PO uciekali przed dziennikarzami
albo wili się, nie wiedząc, jak wyglądać ma teraz partyjna prawda. Jak również
wtedy, gdy Tusk - dla umocnienia strachu w partii - przeprowadzał swoją kolejną
„egzekucję” (by posłużyć się terminem prof. Pawła
Śpiewaka) któregoś z realnych albo wyimaginowanych wrogów wewnętrznych, zaś
osoby piastujące nawet najwyższe funkcje państwowe (np. marszałka Sejmu)
wyczekiwały na moment, kiedy wolno już będzie bezkarnie rzucić się na wskazaną przez
Tuska ofiarę. W szerszym jednak sensie kluczową cechą zaplecza premiera był
stan jego bezaltematywności, stwarzający gwarancje bezpieczeństwa całego
systemu.
Aleksander Smolar mówił niegdyś, że brzydzi się Platformą, ale na nią
zagłosuje, bo to ostatnia obrona przed PiS. Jednym z centralnych założeń
systemu było właśnie to, że tzw. młodzi, wykształceni, z wielkich miast nigdy
nie porzucą Tuska, bo jest on dla nich jedynym gwarantem elementarnego
porządku, niemal jak monarcha, dla którego władzy alternatywą pozostaje tylko
chaos uosabiany przez rewolucjonistę Kaczyńskiego. Jako ów najwyższy gwarant
ładu Tusk z natury rzeczy musi być również polityczną lokomotywą całego obozu.
Stąd idea „tuskobusu” i cały znany schemat kampanii piarowskich PO, u których
podstawy zawsze leżało sformułowane przez Igora Ostachowicza założenie, iż
partia jest niczym, a Tusk wszystkim. Tymczasem już na pierwszy rzut oka
widać, że premier - w najlepszym razie - nie stanowi już dzisiaj napędu całego
obozu, a w najgorszym, ściągając na siebie nadmiar złych społecznych emocji,
stanowi dlań coraz większe obciążenie. Nie jest przypadkiem, że podczas
ostatniej rekonstrukcji rządu po raz pierwszy zaczęła dominować opinia, iż
tylko „rekonstrukcja premiera” (jak się wyraził Ryszard Kalisz) dawałaby
jakieś szanse na odwrócenie schyłkowych trendów, jakim ulega dziś Platforma.
Zagrożenia dla systemu Tuska
Rządowy zamach na pieniądze
zgromadzone w OFE dokonał na zapleczu PO prawdziwych spustoszeń. Ochrona
własności i nienaruszalność lokat to wartości wyznawane przez najtwardsze i
najbardziej ideowe jądro elektoratu Tuska. Tb do nich właśnie odwołał się
Leszek Balcerowicz - kluczowy autorytet tych środowisk, gdy z właściwą sobie
determinacją i pracowitością objeżdżał dziesiątki uniwersytetów i głosił tam
do setek młodych inteligentów prelekcje na temat „najbardziej oszukańczego
rządu po 1989 r.”, wymachując przy tym komentarzem „The Wall Street Journal” określającym politykę Tuska mianem szwindlu („swindle”). Po raz pierwszy ktoś przeprowadził tak rozległą akcję
dywersyjną na tyłach Platformy. A jej rezultatem jest nie tylko wysyp
antyrządowych inicjatyw - takich jak akcja „Niezaglosuje.pl” -
organizowanych
przez „młodych, wykształconych, z
wielkich miast” i napływ młodych do tworzącej się Polski Razem Jarosława Go
wina, ale przede wszystkim upadek morale całego obozu. Nie bez powodu
podejrzenie solidarności z Balcerowiczem jest dziś najgorliwiej śledzoną i napiętnowaną
formą zdrady wewnątrz obozu Tuska. Zaś obraz przemian na partyjnym zapleczu
uzupełnia fakt, że Schetyna - jak łatwo było przewidzieć - okazał się pierwszym
wyznaczonym do egzekucji konkurentem, który postawił Tuskowi beznadziejny co
prawda, lecz przewlekły opór, używając przy tym metod prowokacji oraz rozległej
intrygi personalnej, czyli takich, jakie dotąd były stosowane wyłącznie przez
lidera w akcjach wykańczania jego konkurentów.
Niski potencjał społecznej
samoorganizacji i zablokowana scena partyjna stanowiły trzeci filar systemu
Tuska. Wedle tego modelu władza potrzebuje społeczeństwa rozedrganego
emocjonalnie, lecz zdepolityzowanego, a więc niechętnego wszelkim formom
samoorganizacji dla celów publicznych. Kampanie propagandowe prowadzone przez
rząd i PO zręcznie od lat propagują rzekomo „obywatelski” ideał Polaka
zajętego
na tyle swoją pracą i życiem
rodzinnym, że niemającego ani czasu, ani ochoty na zawracanie sobie głowy
polityką. Taką samą niechęć do polityki ma zresztą sam Tusk (rzecz jasna, nie
ten realny, ale ten ze świadomie konstruowanego wizerunku piarowskiego);
najchętniej zająłby się on wnukiem, piłką i pomaganiem ludziom w ich życiowych
kłopotach. Dla systemu Tuska szczególnie niebezpieczne muszą być więc takie
inicjatywy, których nie tylko nie da się wpisać w krąg zwalczanych „sił
ciemności” dowodzonych przez Kaczyńskiego, lecz które na dodatek angażują
ludzi z kręgu mieszczaństwa i klasy średniej właśnie ze względu na owe problemy
życia codziennego. Dlatego tak poważnie uderzyła w system inicjatywa
Elbanowskich „Ratuj Maluchy”. Ani dwie kolejne minister edukacji (słynące ze
słabego słuchu społecznego), ani nawet sam premier nie rozpoznali natury i
potencjału tego ruchu. Błędnie bowiem sądzili, że ignorując i ośmieszając
listy profesorów przeciw nowym programom nauczania albo głodówkę w obronie
kursu historii, prowadzą rutynową batalię ideologiczną przeciw PiS, dla której
szkoła jest tylko jeszcze jedną areną.
Blokadę sceny politycznej
gwarantował radykalnie bipolarny rozdział społecznych emocji, jaki
ukształtował się w krótkim okresie premierostwa Kaczyńskiego. Wzmocniło ją zaś
budżetowe finansowanie partii parlamentarnych, zaprojektowane co prawda we
własnym interesie przez PiS, lecz służące także doskonale umocnieniu systemu
Tuska. Ale właśnie na naszych oczach chwieje się ustrój dwupartyjny, z którym
kiedyś wiązać można było nadzieje na racjonalizację tak anarchicznej niegdyś
polskiej polityki. Przyniósł on jednak zdecydowanie więcej zła. Stworzył partie
wodzowskie, odmóżdżył parlamentarzystów, zastąpił debatę pyskówką, a niezbędne
reformy państwa - nieznośnym piarem. Zaś w narodzie pobudził złe instynkty i
niskie namiętności. Równia pochyła - wyraźna, choć dotąd nie nazbyt jeszcze
stroma - na którą wstąpiła właśnie Platforma, jest sygnałem, że każdy może
dzisiaj próbować zatknąć na jej dawnych terytoriach swój sztandar. Na razie z
powodzeniem czyni to Leszek Miller, który - to zaiste zdumiewające - skleił na
nowo obóz postkomunistyczny,
rzucając wyzwanie upływającemu czasowi. Trudno było kiedykolwiek przypuścić,
że w ćwierć wieku po upadku komunizmu i dekadę po aferze Rywina I sekretarz ze
Skierniewic i słynny biorca moskiewskich pieniędzy znajdzie się jeszcze raz na
fali wschodzącej! Dziś Miller myśli o zostaniu liderem obozu antykaczyńskiego i
w każdym razie nie jest to myślenie kompletnie wyzbyte realizmu. Jednak także
Gowin ma absolutną rację, że właśnie teraz podejmuje swoją życiową próbę w polityce.
Powtórzmy: system władzy stworzony
przez Donalda Tuska nie jest polską normą, ale - co najmniej - osobliwością. A
być może nawet poważną anomalią. I jako osobliwość mógł zaistnieć tylko dzięki
temu, że w Polsce wystąpiły jednocześnie wszystkie warunki jego możliwości:
populistyczne emocje, wodzowska partia i amorficzne społeczeństwo. Dziś jednak
widać wyraźnie, że środowisko stało się dla systemu Tuska mniej przyjazne,
przez co zaczął on trzeszczeć, a gdzieniegdzie nawet się kruszyć. Zaś sam Donald
Tusk - konstruktor, głowa i sworzeń całego systemu - najwyraźniej nie wie, jak
go ocalić.
WSieci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz