W latach 90. Stanisław Kostrzewski mówił o Lechu Kaczyńskim: „Całe życie
niosłem go na rękach". Dziś niesie drugiego z braci, Jarosława. Dba o finanse partii zaspokaja życiowe
potrzeby jej prezesa.
Gabinet jest skromny. Znajduje się na drugim piętrze siedziby, nad sekretariatem prezesa. W poczekalni zazwyczaj czeka kolejka petentów z fakturami do podpisania, na których ląduje jedna z dwóch pieczątek: „skarbnik partii Prawo i Sprawiedliwość Stanisław Kostrzewski” albo „dyrektor generalny”. Szczupła postać urzędująca za drzwiami używa ich zamiennie.
Terminy spotkań są umowne. Masz
być na jedenastą, czyli wejdziesz o trzynastej. Któryś z tabloidów znów pisze
dziś o Małgorzacie Rozenek? Lepiej wrócić jutro. Pan dyrektor w takich chwilach
ma ciężką rękę, nic nie wprawia go w gorszy nastrój niż informacje na temat
życia osobistego córki.
W gabinecie gość siada twarzą do
okna. Nigdy inaczej. Okno jest słoneczne, więc kontrahent musi mrużyć oczy i
jest rozkojarzony. Dzięki temu łatwiej go ograć. Dyrektor Kostrzewski zjadł
zęby na negocjacjach - w PRL kierował spółdzielnią pracy - i ma swoje metody.
Spotkania się przeciągają.
Najpierw dyrektor częstuje gościa herbatą w staromodnej szklance, a potem
zaczyna swoje narzekania. Na partyjnych kolegów, ciężką sytuację finansową, na
Platformę, która chce zabrać budżetową subwencję, i ogólnie na sytuację
polityczną w kraju. Kiedy gość ma już dosyć, a kolejni interesanci zaczynają
się niecierpliwić, można przejść do meritum. Czasu jest mało, a dyrektor
targuje się twardo. Warunków wyjściowych nie akceptuje nigdy, ustne
umowy czasem honoruje, a czasem - nie. Uzgodnić jedną kwotę, a do umowy wpisać
inną, znacznie niższą, to jego stary numer. - Teraz podpiszmy tę wersję, a w
przyszłym miesiącu zrobimy aneks - obiecuje. Zdarza się, że dotrzymuje słowa.
Mówi prawnik, który kilka lat temu
uratował PiS przed utratą subwencji: - Powodem był, najogólniej mówiąc, bałagan
w papierach państwa Kostrzewskich [siostra skarbnika Teresa
Kostrzewska-Gorczyca kieruje partyjną księgowością - przyp. red.]. Sprawa
znalazła się przed sądem. Miałem poczucie, że ratuję skarbnikowi skórę, a
zostałem przez niego potraktowany jak - przepraszam za porównanie - dostawca
papieru toaletowego. Najpierw umówił się na jedno, a potem zrobił drugie.
Traumatyczne doświadczenie, nie chcę mieć z tym człowiekiem więcej do
czynienia.
Pozycja Kostrzewskiego w PiS przez
długie lata była unikatowa. Mimo że był tylko skarbnikiem, to potrafił
odrzucać kampanijne pomysły kolejnych spin doktorów. I to nie dlatego, że były
zbyt kosztowne - po prostu nie podobały mu się i tyle.
Jedyną osobą, która umiała w
takich sytuacjach postawić go do pionu - i to też nie zawsze - był Jarosław
Kaczyński. Z nim Kostrzewski też się zresztą wykłócał. Zawsze ostentacją.
Przez dwanaście lat istnienia PiS był też jedynym politykiem, który
demonstracyjnie omijał posiedzenia komitetu politycznego, najwyższych władz
partii. Środowe popołudnia w siedzibie PiS zazwyczaj wyglądały tak: komitet
obradował w jednej sali, a skarbnik spokojnie siedział w swoim gabinecie,
kilka metrów dalej. Kiedy jeden z posłów PiS spytał go, dlaczego nigdy nie
przychodzi na zebrania, Kostrzewski szczerze odparł: - Tam nie ma nic, co by mnie interesowało. Ja swoje sprawy
uzgadniam bezpośrednio z Jarkiem.
Wspomina jeden z byłych polityków
Prawa i Sprawiedliwości, dziś w Solidarnej Polsce: - Jego relacje z Kaczyńskim
zawsze były dla mnie zagadką. Jarosław wielokrotnie zwoływał poufne narady, na
których bezradnie powtarzał: „Ja nie wiem, gdzie on trzyma pieniądze. Nie mam
pojęcia, co z nimi robi” Radziliśmy mu, żeby w takim razie go odwołał, ale
zawsze kończyło się niczym. Dochodziło do dzikiej awantury, Kostrzewski składał
rezygnację i nastawała cisza. Takie zabawy powtarzały się regularnie.
Siła Kostrzewskiego ma dwa źródła.
Po pierwsze, to człowiek, który nigdy nie zdradził. Do środowiska braci Kaczyńskich
trafił na początku lat 90. przez Najwyższą Izbę Kontroli, której Lech Kaczyński
był prezesem. Pełnił funkcję dyrektora departamentu organizacyjnego. Choć jeszcze
pod koniec lat 80. należał do PZPR (w odpowiedziach przesłanych „Newsweekowi”
Kostrzewski nie umie wskazać lat, w których był w partii), to związał się z
nimi na dobre. Był z nimi w latach chudych - podczas inwigilacji prawicy i
wyborów prezydenckich w 1995 r. - i tłustych. Jeszcze w latach 90., pytany o
swoje relacje z Lechem, lubił odpowiadać z teatralnym wyrzutem w głosie: -
Całe życie niosłem go na rękach.
Kiedy powstało Prawo i Sprawiedliwość,
zaczął nieść jego brata. I to jest to drugie źródło jego siły, znacznie
ważniejsze. Kostrzewski szybko stał się w PiS kimś w rodzaju ministra finansów na
królewskim dworze. Nie tylko pilnował partyjnych funduszy, ale też zaczął
zajmować się osobistymi wydatkami szefa. Odgadywał życiowe potrzeby prezesa i
w dyskretny sposób je zaspokajał.
Perfekcja nie jest dziełem
przypadku
Członek kierownictwa partii: - Staszek roztacza wokół siebie aurę człowieka, bez
którego osobiste sprawy prezesa by się nie dopięły. Że niby organizuje mu całe
życie. Począwszy od zamówienia stolika w restauracji przez sfinansowanie ochrony,
a skończywszy na pomysłach, jak opłacić lekarzy dla mamy, prawników, a nawet
wynająć domy sąsiadujące z żoliborską posesją.
Repertuar możliwości jest tu
niemały. Za ochronę, prawników i podróże płaci partia. Za pełnomocnika w
śledztwie smoleńskim - klub parlamentarny, a za wynajem domów - powiązana z
PiS spółka Srebrna.
Z dokumentów, do których
dotarliśmy, wynika, że Kostrzewski kontroluje obsługę prezesa w
najdrobniejszych szczegółach. Na przykład: agencja ochrony Grom Group, dbająca
o bezpieczeństwo prezesa,
musi przedstawiać mu comiesięczne
raporty z działalności. Każdy z nich zaczyna się mottem: „Perfekcja nie jest
dziełem przypadku” i zawiera informacje dotyczące przemierzonych kilometrów,
obstawionych tras, tankowań, wizyt w myjni, a nawet liczby zakupionych
zapachów samochodowych. Kostrzewski musi egzekwować te materiały bardzo
skrupulatnie, bo firma do jednego z opracowań załączyła nawet paragon z
zakupów na grilla zrobionych w wiejskim sklepie na Kaszubach, w pobliżu
którego prezes spędzał zeszłoroczny urlop.
W sprawach partyjnych finansów Kaczyński
rozeznanie ma mgliste. Podczas przesłuchania w śledztwie, które prokuratura
wszczęła po jednym z tekstów „Newsweeka”, poświęconego wydatkom Prawa i
Sprawiedliwości, prezes przyznał, że nie pamięta nawet nazwy kancelarii
adwokackiej, która reprezentuje go podczas procesów sądowych. Tymczasem jego
partia wydaje na prawników setki tysięcy złotych.
W tej sytuacji o liście
kontrahentów PiS Kostrzewski decyduj e jednoosobowo. Przeglądając partyjne
sprawozdania, trudno nie odnieść wrażenia, że skarbnik miał swoje preferencje.
Specjalnymi względami cieszyli się u niego dwaj młodzi pracownicy biura
partii: Bartłomiej Rajchert oraz Tomasz
Pierzchalski. Na konta kojarzonych z nimi firm i fundacji PiS przelało w
minionych latach miliony.
Dżemy, maści, kasztany
O części tych zleceń prezes
dowiedział się z tekstów „Newsweeka” (Rajchert i Pierzchalski po nich
odeszli), a o innych z partyjnych korytarzy.
Sprawa zaczęła nabrzmiewać po kampanii
parlamentarnej w 2011 roku. Kaczyński najpierw kazał sprawdzić wartość volkswagena phaetona, którym na Nowogrodzką przyjeżdżał Rajchert, a potem
zlecił ludziom byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego przeprowadzenie audytu
partyjnych finansów. Mówi człowiek z Nowogrodzkiej: - Chłopcy z CBA zrobili
dokładną mapę tych wydatków. Chodzili po kontrahentach partii, pytali o
związki z Rajchertem i Pierzchalskim.
Na pożegnanie zostawiali wizytówki
i mówili jak w amerykańskim filmie: „Jak pan coś sobie przypomni, proszę się z
nami skontaktować”. Audyt nie wypadł dla Kostrzewskiego pomyślnie.
W tym czasie Kaczyńskiemu zaczęto
donosić też na samego skarbnika. Że w partii zarabia tylko 12,S tys. zł, a
mieszka na gigantycznym ranczu pod Ciechanowem, na którym hoduje konie (to prawda).
Albo że użalał się pracownikom biura na koszty leczenia jednej z klaczy przekraczające
10 tys. zł (też prawda).
Że ma całodobową ochronę i zaczął
przyjeżdżać do pracy luksusowym autem (kłamstwo). Nie wszystkim podobała się
też medialna aktywność jego córki, znanej z programu TVN „Perfekcyjna Pani Domu”, która w odpowiedzi na projekt PiS
zakazujący in vitro
odbyła tournee po mediach, opowiadając, że
dzięki tej metodzie ma dwoje dzieci.
Na dokładkę Kostrzewski po raz kolejny
nie był w stanie podać Kaczyńskiemu stanu konta partii - w odpowiedziach dla
„Newsweeka” twierdzi, że PiS nie ma żadnych oszczędności, a w ostatnich tygodniach
popadł jeszcze w konflikt z Janiną Goss. A to postać niezwykle wpływowa w PiS:
serdeczna przyjaciółka nieżyjącej mamy prezesa, jego zaufana współpracownica i
specjalistka od domowych przetworów oraz ziołowych maści własnej roboty, którymi obdarowuje bywalców biura przy Nowogrodzkiej. W partii mało kto ją
lubi, ale wszyscy się jej boją.
Jej spór z Kostrzewskim miał charakter
czysto biznesowy. Goss od półtora roku zasiada w zarządzie Srebrnej, która jest
właścicielem dwóch biurowców w centrum Warszawy. Chcąc podreperować jej
finanse, Goss wymyśliła, że PiS wyniesie się z Nowogrodzkiej i przeprowadzi do
jednego z należących do niej budynków. Partii od tego nie ubędzie - przekonywała
- a spółka przynajmniej zyska dużego i stabilnego najemcę.
Pomysł miał jednak feler. - Goss
zażądała od Kostrzewskiego bardzo wysokich stawek. Chciała ponad 50 zł za
mkw., podczas gdy na Nowogrodzkiej płacimy około 20 zł. Stanisław ją pogonił
- opowiada jeden z moich rozmówców. Inny dodaje: Gdyby Goss przeforsowała swój pomysł, mielibyśmy gigantyczny kłopot wizerunkowy.
Wyszłoby na to, że partia Kaczyńskiego co miesiąc płaci kilkadziesiąt tysięcy
złotych powiązanej z nim firmie.
O ile Kostrzewski wygrał z Goss
batalię dotyczącą siedziby, o tyle musiał uznać jej wyższość w sprawie książki
szefa.
Dzieło - historia III RP według
Jarosława Kaczyńskiego - miało trafić do księgarni już kilka miesięcy temu, ale
prezes był niezadowolony z efektu i nakazał powtórną redakcję. Książka została
więc odebrana „perfekcyjnemu panu domu", jak mówią o nim przy
Nowogrodzkiej, i przekazana specjalistce od ziół, dżemów oraz leczniczych
kasztanów, która podobno już znalazła nowych redaktorów.
W efekcie tych konfliktów na
ostatnim posiedzeniu rady politycznej, na którym wybrano nowe władze PiS,
Kaczyński nie zawnioskował o przedłużenie skarbnikowi mandatu. Co to
praktycznie oznacza? Oficjalna wersja jest taka, że Kostrzewski nadal pełni
obowiązki. Nieoficjalnie wiadomo jednak, że prezes chce od tej pory trzymać go
krócej.
Na lutowym kongresie
prawdopodobnie zostanie też uchwalony nowy statut partii, w którym funkcja
skarbnika zostanie opisana na nowo. A może całkiem z niego zniknie? W przypadku
szefa PiS takie rozwiązanie nie byłoby niczym niezwykłym.
Kilka lat temu Kaczyński chciał
wymienić ówczesnego sekretarza generalnego partii Jarosława Zielińskiego. Nie
chciał mu jednak sprawiać przykrości, więc kazał wykreślić jego funkcję ze
statutu, zastępując ją stanowiskiem przewodniczącego komitetu wykonawczego,
które objął Brudziński.
Jęk
Październik 2011. roku, kilka
tygodni po ostatnich wyborach parlamentarnych. Przy Nowogrodzkiej trwa
spotkanie, na którym kilku polityków PiS namawia prezesa do odwołania
Kostrzewskiego. - No, dobrze, ale kogo proponujecie na jego miejsce? - pyta
wreszcie Kaczyński. Cisza. Prezes odpowiada więc sobie sam: - Skoro tak, to
nowym skarbnikiem zostanie Janina Goss. Sala pojękuje:
W sumie Staszek nie jest taki
najgorszy. - Racja, jest bardzo dobry. Czy ktoś w ogóle to kwestionował?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz