czwartek, 12 grudnia 2013

Perfekcyjny Pan Domu




W latach 90. Stanisław Kostrzewski mówił o Lechu Kaczyńskim: „Całe życie niosłem go na rękach". Dziś niesie drugiego z braci, Jarosława. Dba o finanse partii zaspokaja życiowe potrzeby jej prezesa.

Gabinet jest skromny. Znajduje się na drugim piętrze siedzi­by, nad sekretariatem prezesa. W poczekalni zazwyczaj czeka kolejka petentów z fakturami do podpisania, na których ląduje jedna z dwóch pie­czątek: „skarbnik partii Prawo i Spra­wiedliwość Stanisław Kostrzewski” albo „dyrektor generalny”. Szczupła po­stać urzędująca za drzwiami używa ich zamiennie.
Terminy spotkań są umowne. Masz być na jedenastą, czyli wejdziesz o trzy­nastej. Któryś z tabloidów znów pisze dziś o Małgorzacie Rozenek? Lepiej wrócić jutro. Pan dyrektor w takich chwilach ma ciężką rękę, nic nie wpra­wia go w gorszy nastrój niż informacje na temat życia osobistego córki.
W gabinecie gość siada twarzą do okna. Nigdy inaczej. Okno jest słonecz­ne, więc kontrahent musi mrużyć oczy i jest rozkojarzony. Dzięki temu łatwiej go ograć. Dyrektor Kostrzewski zjadł zęby na negocjacjach - w PRL kierował spółdzielnią pracy - i ma swoje metody.
Spotkania się przeciągają. Najpierw dyrektor częstuje gościa herbatą w sta­romodnej szklance, a potem zaczyna swoje narzekania. Na partyjnych ko­legów, ciężką sytuację finansową, na Platformę, która chce zabrać budże­tową subwencję, i ogólnie na sytuację polityczną w kraju. Kiedy gość ma już dosyć, a kolejni interesanci zaczyna­ją się niecierpliwić, można przejść do meritum. Czasu jest mało, a dyrektor targuje się twardo. Warunków wyjściowych nie akceptuje nigdy, ustne umowy czasem honoruje, a czasem - nie. Uzgodnić jedną kwotę, a do umowy wpisać inną, znacznie niższą, to jego stary numer. - Teraz podpisz­my tę wersję, a w przyszłym miesiącu zrobimy aneks - obie­cuje. Zdarza się, że dotrzymuje słowa.
Mówi prawnik, który kilka lat temu uratował PiS przed utratą subwencji: - Powodem był, najogólniej mówiąc, bała­gan w papierach państwa Kostrzewskich [siostra skarbnika Teresa Kostrzewska-Gorczyca kieruje partyjną księgowością - przyp. red.]. Sprawa znalazła się przed sądem. Miałem po­czucie, że ratuję skarbnikowi skórę, a zostałem przez niego potraktowany jak - przepraszam za porównanie - dostawca papieru toaletowego. Najpierw umówił się na jedno, a potem zrobił drugie. Traumatyczne doświadczenie, nie chcę mieć z tym człowiekiem więcej do czynienia.



Pozycja Kostrzewskiego w PiS przez długie lata była unika­towa. Mimo że był tylko skarbnikiem, to potrafił odrzucać kampanijne pomysły kolejnych spin doktorów. I to nie dlatego, że były zbyt kosztowne - po prostu nie podobały mu się i tyle.
Jedyną osobą, która umiała w takich sytuacjach posta­wić go do pionu - i to też nie zawsze - był Jarosław Kaczyń­ski. Z nim Kostrzewski też się zresztą wykłócał. Zawsze ostentacją. Przez dwanaście lat istnienia PiS był też jedy­nym politykiem, który demonstracyjnie omijał posiedzenia komitetu politycznego, najwyższych władz partii. Środo­we popołudnia w siedzibie PiS zazwyczaj wyglądały tak: komitet obradował w jednej sali, a skarbnik spokojnie sie­dział w swoim gabinecie, kilka metrów dalej. Kiedy jeden z posłów PiS spytał go, dlaczego nigdy nie przychodzi na zebrania, Kostrzewski szczerze odparł: - Tam nie ma nic, co by mnie interesowało. Ja swoje sprawy uzgadniam bez­pośrednio z Jarkiem.
Wspomina jeden z byłych polityków Prawa i Sprawied­liwości, dziś w Solidarnej Polsce: - Jego relacje z Kaczyń­skim zawsze były dla mnie zagadką. Jarosław wielokrotnie zwoływał poufne narady, na których bezradnie powtarzał: „Ja nie wiem, gdzie on trzyma pieniądze. Nie mam pojęcia, co z nimi robi” Radziliśmy mu, żeby w takim razie go odwo­łał, ale zawsze kończyło się niczym. Dochodziło do dzikiej awantury, Kostrzewski składał rezygnację i nastawała cisza. Takie zabawy powtarzały się regularnie.
Siła Kostrzewskiego ma dwa źródła. Po pierwsze, to czło­wiek, który nigdy nie zdradził. Do środowiska braci Ka­czyńskich trafił na początku lat 90. przez Najwyższą Izbę Kontroli, której Lech Kaczyński był prezesem. Pełnił funk­cję dyrektora departamentu organizacyjnego. Choć jesz­cze pod koniec lat 80. należał do PZPR (w odpowiedziach przesłanych „Newsweekowi” Kostrzewski nie umie wskazać lat, w których był w partii), to związał się z nimi na dobre. Był z nimi w latach chudych - podczas inwigilacji prawi­cy i wyborów prezydenckich w 1995 r. - i tłustych. Jeszcze w latach 90., pytany o swoje relacje z Lechem, lubił odpowia­dać z teatralnym wyrzutem w głosie: - Całe życie niosłem go na rękach.
Kiedy powstało Prawo i Sprawie­dliwość, zaczął nieść jego brata. I to jest to drugie źródło jego siły, znacz­nie ważniejsze. Kostrzewski szybko stał się w PiS kimś w rodzaju ministra finansów na królewskim dworze. Nie tylko pilnował partyjnych funduszy, ale też za­czął zajmować się osobistymi wydatkami szefa. Odgadywał życiowe potrzeby preze­sa i w dyskretny sposób je zaspokajał.

Perfekcja nie jest dziełem przypadku

Członek kierownictwa partii: - Staszek roztacza wokół siebie aurę człowieka, bez którego osobiste sprawy prezesa by się nie dopięły. Że niby organizuje mu całe życie. Począwszy od zamówienia stolika w restauracji przez sfinansowanie ochro­ny, a skończywszy na pomysłach, jak opła­cić lekarzy dla mamy, prawników, a nawet wynająć domy sąsiadujące z żoliborską posesją.
Repertuar możliwości jest tu niemały. Za ochronę, prawników i podróże płaci par­tia. Za pełnomocnika w śledztwie smoleń­skim - klub parlamentarny, a za wynajem domów - powiązana z PiS spółka Srebrna.
Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że Kostrzewski kontroluje obsłu­gę prezesa w najdrobniejszych szczegó­łach. Na przykład: agencja ochrony Grom Group, dbająca o bezpieczeństwo prezesa,
musi przedstawiać mu comiesięczne ra­porty z działalności. Każdy z nich zaczy­na się mottem: „Perfekcja nie jest dziełem przypadku” i zawiera informacje dotyczą­ce przemierzonych kilometrów, obsta­wionych tras, tankowań, wizyt w myjni, a nawet liczby zakupionych zapachów sa­mochodowych. Kostrzewski musi egze­kwować te materiały bardzo skrupulatnie, bo firma do jednego z opracowań załą­czyła nawet paragon z zakupów na grilla zrobionych w wiejskim sklepie na Kaszu­bach, w pobliżu którego prezes spędzał zeszłoroczny urlop.
W sprawach partyjnych finansów Ka­czyński rozeznanie ma mgliste. Podczas przesłuchania w śledztwie, które pro­kuratura wszczęła po jednym z tekstów „Newsweeka”, poświęconego wydatkom Prawa i Sprawiedliwości, prezes przyznał, że nie pamięta nawet nazwy kancelarii adwokackiej, która reprezentuje go pod­czas procesów sądowych. Tymczasem jego partia wydaje na prawników setki tysięcy złotych.
W tej sytuacji o liście kontrahentów PiS Kostrzewski decyduj e jednoosobowo. Przeglądając partyjne sprawozdania, trud­no nie odnieść wrażenia, że skarbnik miał swoje preferencje. Specjalnymi względa­mi cieszyli się u niego dwaj młodzi pra­cownicy biura partii: Bartłomiej Rajchert oraz Tomasz Pierzchalski. Na konta koja­rzonych z nimi firm i fundacji PiS przelało w minionych latach miliony.

Dżemy, maści, kasztany

O części tych zleceń prezes dowiedział się z tekstów „Newsweeka” (Rajchert i Pierz­chalski po nich odeszli), a o innych z par­tyjnych korytarzy.
Sprawa zaczęła nabrzmiewać po kam­panii parlamentarnej w 2011 roku. Kaczyński najpierw kazał sprawdzić war­tość volkswagena phaetona, którym na Nowogrodzką przyjeżdżał Rajchert, a po­tem zlecił ludziom byłego szefa CBA Ma­riusza Kamińskiego przeprowadzenie audytu partyjnych finansów. Mówi czło­wiek z Nowogrodzkiej: - Chłopcy z CBA zrobili dokładną mapę tych wydatków. Chodzili po kontrahentach partii, pyta­li o związki z Rajchertem i Pierzchalskim.
Na pożegnanie zostawiali wizytówki i mówili jak w amerykańskim filmie: „Jak pan coś sobie przypomni, proszę się z nami skontaktować”. Audyt nie wypadł dla Kostrzewskiego pomyślnie.
W tym czasie Kaczyńskiemu za­częto donosić też na samego skarbni­ka. Że w partii zarabia tylko 12,S tys. zł, a mieszka na gigantycznym ranczu pod Ciechanowem, na którym hoduje konie (to prawda). Albo że użalał się pracownikom biura na koszty leczenia jednej z klaczy przekraczające 10 tys. zł (też prawda).
Że ma całodobową ochronę i zaczął przy­jeżdżać do pracy luksusowym autem (kłamstwo). Nie wszystkim podobała się też medialna aktywność jego córki, zna­nej z programu TVN „Perfekcyjna Pani Domu”, która w odpowiedzi na projekt PiS zakazujący in vitro odbyła tournee po me­diach, opowiadając, że dzięki tej metodzie ma dwoje dzieci.
Na dokładkę Kostrzewski po raz ko­lejny nie był w stanie podać Kaczyńskie­mu stanu konta partii - w odpowiedziach dla „Newsweeka” twierdzi, że PiS nie ma żadnych oszczędności, a w ostatnich ty­godniach popadł jeszcze w konflikt z Janiną Goss. A to postać niezwykle wpływowa w PiS: serdeczna przyjaciółka nieżyjącej mamy prezesa, jego zaufana współpracownica i specjalistka od domowych przetworów oraz ziołowych maści własnej  roboty, którymi obdarowuje bywalców  biura przy Nowogrodzkiej. W partii mało kto ją lubi, ale wszyscy się jej boją.
Jej spór z Kostrzewskim miał charakter czysto biznesowy. Goss od półtora roku zasiada w zarządzie Srebrnej, która jest właścicielem dwóch biurowców w cen­trum Warszawy. Chcąc podreperować jej finanse, Goss wymyśliła, że PiS wyniesie się z Nowogrodzkiej i przeprowadzi do jednego z należących do niej budynków. Partii od tego nie ubędzie - przekonywa­ła - a spółka przynajmniej zyska dużego i stabilnego najemcę.
Pomysł miał jednak feler. - Goss zażą­dała od Kostrzewskiego bardzo wysokich stawek. Chciała ponad 50 zł za mkw., pod­czas gdy na Nowogrodzkiej płacimy oko­ło 20 zł. Stanisław ją pogonił - opowiada jeden z moich rozmówców. Inny dodaje: Gdyby Goss przeforsowała swój pomysł, mielibyśmy gigantyczny kłopot wize­runkowy. Wyszłoby na to, że partia Ka­czyńskiego co miesiąc płaci kilkadziesiąt tysięcy złotych powiązanej z nim firmie.
O ile Kostrzewski wygrał z Goss bata­lię dotyczącą siedziby, o tyle musiał uznać jej wyższość w sprawie książki szefa.
Dzieło - historia III RP według Jarosława Kaczyńskiego - miało trafić do księgarni już kilka miesięcy temu, ale prezes był nie­zadowolony z efektu i nakazał powtórną redakcję. Książka została więc odebrana „perfekcyjnemu panu domu", jak mówią o nim przy Nowogrodzkiej, i przekazana specjalistce od ziół, dżemów oraz leczni­czych kasztanów, która podobno już zna­lazła nowych redaktorów.
W efekcie tych konfliktów na ostatnim posiedzeniu rady politycznej, na którym wybrano nowe władze PiS, Kaczyński nie zawnioskował o przedłużenie skarbniko­wi mandatu. Co to praktycznie oznacza? Oficjalna wersja jest taka, że Kostrzewski nadal pełni obowiązki. Nieoficjalnie wia­domo jednak, że prezes chce od tej pory trzymać go krócej.
Na lutowym kongresie prawdopodobnie zostanie też uchwalony nowy statut par­tii, w którym funkcja skarbnika zostanie opisana na nowo. A może całkiem z niego zniknie? W przypadku szefa PiS takie roz­wiązanie nie byłoby niczym niezwykłym.
Kilka lat temu Kaczyński chciał wymienić ówczesnego sekretarza generalnego partii Jarosława Zielińskiego. Nie chciał mu jed­nak sprawiać przykrości, więc kazał wykre­ślić jego funkcję ze statutu, zastępując ją stanowiskiem przewodniczącego komite­tu wykonawczego, które objął Brudziński.

Jęk

Październik 2011. roku, kilka tygodni po ostatnich wyborach parlamentarnych. Przy Nowogrodzkiej trwa spotkanie, na którym kilku polityków PiS nama­wia prezesa do odwołania Kostrzewskie­go. - No, dobrze, ale kogo proponujecie na jego miejsce? - pyta wreszcie Kaczyń­ski. Cisza. Prezes odpowiada więc sobie sam: - Skoro tak, to nowym skarbnikiem zostanie Janina Goss. Sala pojękuje:
W sumie Staszek nie jest taki najgor­szy. - Racja, jest bardzo dobry. Czy ktoś w ogóle to kwestionował?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz