środa, 23 października 2013

Merytoryka i strzępy


Piotr Gliński uważa, że trwa na niego nagonka. Dziennikarze robią z niego wariata, mówią, że na wszystko chce kandydować. A przecież to tylko trzy stanowiska.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Telewizja TVN to łobuzy - profesor mości się w swoim ulubionym fotelu i zagryza nerkowcem. Siedzimy w jego domu na Saskiej Kępie. Gospodarz nie ma najlepszego zdania o dziennikarzach. W telewizji nieustannie się go ośmiesza. Nasza rozmowa, jak słyszę, też może skończyć się w sądzie, ale najgorsi i tak są ci z TVN. - Kłamią i manipulują. Jestem tam formatowany, wycina się strzępy i podrzuca ludziom dla zabawy.
Lista zarzutów profesora jest długa. Na przykład: gdy kandydował na premiera, nigdy nie pokazano jego wystąpienia w całości. A ostatnio Janusz Piechociński perorował w telewizji przez godzinę. Na żywo ibez montażu.
Albo to. Pan Sobieniowski, reporter „Faktów”, przysłał asystentkę, która uparła się, żeby zadać pytanie: „Czy gdyby wygrał pan wybory prezydenckie, to chciałby pan być prezydentem wszystkich Polaków?’. Profesor za czwartym razem wreszcie odpowiedział, chyba na odczepnego: „Jeślibym już został tym prezydentem, to oczywiście, że chciałbym być prezydentem wszystkich Polaków. I potem puścili w „Faktach”, że Gliński chce być prezydentem wszystkich Polaków, ha, ha!
-    Poza tym - ciągnie profesor - nigdy nie zaproszono mnie do żadnej dłuższej rozmowy. Jakichś Palikotów się zaprasza, a mnie - me.
-    Nigdy pan nie był w „Faktach po faktach’? Wydawało mi się, że pana tam widziałem - pytam
-    Byłem, ale bardzo rzadko, to jest cięte, krótkie. Najpierw Kalisz gada przez 20 minut, a potem ja mam krótkie wejście z prof. Śpiewakiem.
-    Do „Kropki nad i” też nigdy pana nie zapraszano?
-    Raz na samym początku, ale akurat nie odpowiadał mi dzień.
-    Ale u Bogdana Rymanowskiego w to chyba był pan - mówię.
Profesor przyznaje, że był, ale prosi, żeby nie porównywać tego z „Kropką nad i”.

Lojalność
Przy ul. Nowogrodzkiej, gdzie mieści się główna siedziba PiS, żale Glińskiego budzą mieszane uczucia.
Mówi jeden z posłów PiS: - W wieczór referendalny zaprosili go do TVN24. Facet dostał prime time, mógł podziękować ludziom, którzy poszli zagłosować, a zaczął się kłócić i oskarżać dziennikarzy o kłamstwa. No, można tak, tylko po co?
Inny dodaje: - Profesor, zacny człowiek, a zachowuje się jak dziecko. Obraża się na cały świat. Widziałem analizę kampanii, którą na piśmie przedstawił prezesowi. To 12 punktów spisanych na jednej kartce, a nie żadne socjologiczne opracowanie. Kamiński [szef stołecznego PiS] czegoś mu nie załatwił, Hofman [rzecznik partii] nie odebrał telefonu, tego typu historie. Spodziewałem się czegoś więcej, żenua.
Politycy PiS w większości są też rozczarowani udziałem Glińskiego w kampanii referendalnej. Podśmiewają się z jego wypowiedzi o statkach płaskodennych, które za jego prezydentury miałyby kursować do Kazimierza, oraz z pomysłów, by zakazać puszczania fajerwerków. Zresztą nawet Gliński wie, że nie wszystko poszło dobrze.
-    W wielu miejscach mogłem wypaść lepiej - przyznaje.
-    Czyli wybory prezydenckie w Warszawie są dla pana nie do wygrania?
- dopytuję
- To dla nas trudny teren, ale wygrać można zawsze.
Tylko najpierw trzeba w ogóle wystartować, a i w tej sprawie pojawiły się w PiS wątpliwości. Moi rozmówcy wskazują, że Gliński jest bez wyrazu, poza tym skąd pewność, że nie zdradzi? To człowiek spoza partii, ma podejrzanie dobre relacje z Jarosławem Gowinem. - Pod względem charakterologicznym przypomina mi Kazia Marcinkiewicza - mówi jeden ze współpracowników Kaczyńskiego.
- Wpakujemy w jego wizerunek kilka milionów, a on dzień po wyborach ogłosi, że chce być prezydentem obywatelskim i PiS nie potrzebuje.

Sprawdzenie
Początek współpracy Glińskiego z PiS jest tajemniczy. Proponując profesorowi udział w konstruktywnym wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska, Kaczyński w gruncie rzeczy nie znał profesora. Po raz pierwszy natknął się na niego jeszcze za życia brata podczas jednej z debat w Belwederze, ale wtedy panowie wymienili jedynie uprzejmości. Już po katastrofie smoleńskiej Gliński pojawił się na kongresie Polska Wielki Projekt i wziął udział w panelu dotyczącym społeczeństwa obywatelskiego. Jego referatu w pierwszym rzędzie słuchał prezes PiS. Po dyskusji nawet podszedł do profesora, pogratulował mu interesującego wystąpienia. Więcej kontaktów nie było.
Propozycja kandydowania na premiera rządu technicznego padła wczesną jesienią 2012 r. nagle i ku zaskoczeniu samego Glińskiego. - Oferta została złożona za pośrednictwem osoby trzeciej, naszego wspólnego znajomego - przyznaje Gliński.
Żeby zrozumieć, dlaczego prezes postawił akurat na niego, trzeba się cofnąć do marca 2012 r. Dużo mówiło się wówczas o możliwym rozłamie w Platformie. Media były pełne tekstów o tym, że rozżalony Grzegorz Schetyna tylko czeka na pretekst, by zwrócić się przeciw Donaldowi Tuskowi i wbić mu nóż w plecy. Kaczyński analizował te plotki i wreszcie powstał pomysł, by powiedzieć PO: sprawdzam - złożyć wniosek o konstruktywne wotum nieufności z udziałem Zyty Gilowskiej. Gilowska zasiadała jednak w Radzie Polityki Pieniężnej , poza tym miała problemy ze zdrowiem.
Sprawa odżyła w sierpniu - w mediach pojawiły się spekulacje, że kolejnym kandydatem jest szef PAN Michał Kleiber. Profesor długo nie mówił „nie”, ale ostatecznie od wszystkiego się odciął.
Minął miesiąc i PiS wyciągnęło niczym królika z kapelusza kolejnego naukowca, Piotra Glińskiego.
-    Dlaczego akurat jego? - pytam polityka z kierownictwa PiS.
-    Prawda jest taka, że Gliński nie był naszym pierwszym typem. Nie był nawet drugim. Gilowska odpadła przez kłopoty ze zdrowiem. Kleiber najpierw chciał, ale myśmy go nie chcieli, potem my chcieliśmy, ale jemu się odwidziało. Trzeba było kogoś znaleźć i padło na Glińskiego.

Przyzwoitość
Sierpień, pięć miesięcy po upadku wniosła! o konstruktywne wotum nieufności. Trwa spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z mieszkańcami Węgrowa w województwie mazowieckim. Z sali pada pytanie o Glińskiego. Prezes lekko się uśmiecha:
- Dobrze by było, gdyby Polska miała takiego przyzwoitego prezydenta. Profesora z nienagannym życiorysem, nienagannym życiem rodzinnym, bez żadnych powiązali. Żadnych meandrów w życiorysie, taka prosta droga. Nie myślicie, państwo, że byłoby dobrze? Ale po drodze mogą być na przykład wybory w Warszawie.
W ten sposób niedoszły premier został kandydatem na dwa kolejne stanowiska.
W jednej sprawie z Kaczyńskim trudno polemizować. Życiorys profesora rzeczywiście jest nienaganny, nawet z punktu widzenia PiS-owskiej ortodoksji. Gliński to przedstawiciel warszawskiej inteligencji, i to tej - jak mawia prezes - „wywodzącej się z tradycji AK”, nie uwikłanej w związki z komunistami. Matka walczyła w Powstaniu Warszawskim w batalionie Zośka, ojciec był architektem. Sam Gliński udzielał się w antykomunistycznej opozycji, a po 1989 r. postawił na karierę naukową. Jest profesorem socjologii, do niedawna stał nawet na czele Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Do tego ma ciekawe życie prywatne: późno się ożenił, żona - znacznie od niego młodsza - jest dyrektorem programowym w Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolność, do tego ma małe dziecko. Profesor uprawia modne sporty - żegluje, kilka tygodni temu przebiegł swój pierwszy maraton. Dom na Saskiej Kępie wybudował własnoręcznie. W biografii ma kilkuletni epizod w Unii Wolności, ale akurat tego prezes nie ma mu za złe.
Problemem jest słaba rozpoznawalność. -Już po projekcie z wotum nieufności prezes stwierdził, że Gliński nie poniósł tej roli. Zaczął powątpiewać w sens wystawiania jego kandydatury w wyborach prezydenckich, jeśli wystartuje w nich Zbigniew Ziobro - mówi mi poseł PiS.
-    W takiej sytuacji PiS zrezygnowałoby z pańskiej kandydatury i wystawiło Jarosława Kaczyńskiego? - pytam Glińskiego.
-    Czytałem o tym. Razem z prezesem omawialiśmy szczerze różne warianty...
-    ... ten też?
-    Nie pamiętam. Szczerze.
Kontakty Glińskiego z Kaczyńskim są dziś okazjonalne. Jak jest jakaś sprawa, prezes zaprasza go na Nowogrodzką. Czasem rozmawiają w cztery oczy, a czasem, jak przyznaje sam profesor, w towarzystwie jeszcze jednej osoby. Tej samej, która przekazała mu propozycję kandydowania na premiera. Gliński nie chce zdradzić, o kogo chodzi, ale wiadomo, że to ktoś z trójki naukowców orbitujących wokół PiS: dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, prof. Andrzej Zybertowicz, dr Tomasz Żukowski. Najpewniej ten ostatni.

Powaga
Gliński, słyszę od jego znajomych, bardzo przeżywa drwiny, które ukazują się o nim w mediach. Całe życie był szanowanym naukowcem, a tu taka jazda bez trzymanki. Kilka dni temu Jacek Kurski, europoseł Solidarnej Polski, zażartował, że profesor kandyduje na stanowisko trenera piłkarskiej kadry. Zrobił się hałas, po komentarz na Saską Kępę przyjechali nawet reporterzy „Panoramy”. Profesor musiał ich pogonić.
-Już od dawna próbuje się mnie formatować medialni e, ośmieszyć, zrobić ze mnie wariata, który kandyduje na wszystko - denerwuje się Gliński. - A przecież chodzi tylko o trzy stanowiska.
-    Ale za to jakie: premier, prezydent Warszawy i prezydent Polski. Jak na rok działalności nie za dużo?
-    Skoro zgodziłem się na pierwsze, to chyba nic dziwnego, że mogłem zgodzić się i na następne, bo ich format jest podobny. Przecież nie kandyduję na papieża czy kierownika zakładu fryzjerskiego. Przez pięć miesięcy dowodziłem merytorycznie, że mogę podjąć wyzwanie kierowania krajem. Przeciwnicy polityczni albo blokowali mnie medialnie, albo próbowali ośmieszać, ale praktycznie nikt nie podjął się merytorycznej krytyki. Dlaczego?
Merytoryczny to w przypadku Glińskiego słowo klucz. Czasem nawet można odnieść wrażenie, że profesor nieco go nadużywa: merytoryczne są jego wystąpienia, z merytorycznym działaniem przebija się PiS, merytoryczna była jego analiza kampanii przedstawiona prezesowi Kaczyńskiemu. Gliński tak się rozpędził, że wymyślił nawet własne słowo: „merytoryka” które - jakże by inaczej - padło także i w naszej rozmowie.
Drwiny nie ustają. Ale prof. Gliński powinien mieć pretensje głównie do prezesa Kaczyńskiego. Bo przecież to on wystawił go na pośmiewisko, przymierzając do najważniejszych urzędów w państwie. Udział w wotum nieufności można by jeszcze zrozumieć, ale pasowanie w Węgrowie na przyszłego prezydenta Warszawy i Polski wyglądało już komicznie.
-    A tak po ludzku, nie ma pan czasem chwil zwątpienia, czy dobrze pan zrobił, wchodząc do polityki? - pytam na koniec.
-    Pewnie, że czasami mam. Przecież to ludzkie, ale czułem, że to mój obowiązek.




ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz