wtorek, 31 grudnia 2013

Schyłek systemu Tuska



System władzy stworzony przez lidera PO nie jest polską normą, ale osobliwością. I jako osobliwość powstał, gdy równocześnie zaistniały trzy zjawiska: populistyczne emocje, wodzowska partia i amorficzne społeczeństwo.

Boję się tego nowoczesnego typu polityka, który całkowicie rezygnuje z treści” - mówi prezydent Niemiec Joachim Gauck, znany ze swego przywiązania do tradycyjnego stylu uprawiania polityki. W Polsce nietrudno zrozumieć istotę jego obawy. Od przeszło sześciu lat nad polską polityką panuje człowiek, którego karierę napędza programowy brak poglądów, pokrętność formułowanych opinii i obsesja eliminowania rywali.

System stworzony przez Donalda Tuska wywrócił nasze potoczne mniemania władzy. Zdroworozsądkowo wyobrażamy sobie, że każda władza niesie z sobą jakiś bagaż własnego politycznego projektu: może to być plan reform państwa, ideologiczna wizja sprawiedliwości, lecz równie dobrze pragnienie odwetu za doznane upokorzenia. Balcerowicz chciał transformacji gospodarczej , Miller ratował PZPR-owskich rozbitków ich dziedzictwo, Buzek robił cztery reformy, a Kaczyński próbował wcielić własną wizję ideologiczną. Wszystko jedno co. Ale wydaje nam się, że władza zawsze ma na oku jakiś szlachetny albo i niecny cel (który czasem ze względów taktycznych może nawet ukrywać), a silne przywództwo to w polityce nic innego jak kluczowe narzędzie osiągnięcia tego celu. Tymczasem od 2007 r. Polska jest laboratorium radykalnego eksperymentu politycznego. System Tuska to w swoim rdzeniu pomysł na władzę, która nie niesie z sobą żadnego bagażu politycznej treści, a jej programem jest wyrzeczenie się jakichkolwiek - choćby średniookresowych - planów i celów. Poza jednym, który wobec tego staje się jądrem i sensem zarówno polityki partyjnej, jak i państwowej: codzienną i nigdy niekończącą się walką o osobistą dominację samego Tuska. „Lider jest jeden” - wielkimi literami na swej czołówce obwieszczała „Gazeta Wyborcza” po usunięciu Schetyny z regionalnych władz partyjnych na Dolnym Śląsku. I to, że taki tytuł znajdzie się na czołówce głównych mediów, może sprawiać wrażenie, iż system Tuska nadal działa. Nawet gdyby wokół panował wielki pożar.


poniedziałek, 30 grudnia 2013

Misiek



Politykiem został jako nastolatek. Dzięki niemu PiS odnosiło sukcesy wyborcze. Dziś Michał Kamiński mówi o partii: moralne kurduplostwo. I bierze wolne od polityki.


ALEKSANDRA PAWLICKA

Większość Polaków nie jest ani posłami, ani politykami i nie popełnia z tego powodu samobójstwa, więc ja też jakoś przeżyję - mówi „Newsweekowi” Michał Kamiński. I od razu dodaje: - Nie będę jednak ściemniać: bycie europosłem to w porównaniu z możliwościami zarabiania w kraju lot w kosmos. Wielu ludzi, by zdobyć tę robotę, jest gotowych zrobić bardzo wiele. Gdy widzę, jak drżą im ręce i pot spływa po czołach, to czuję wielki komfort, że mnie to już nie dotyczy. Czuję się znowu wolnym człowiekiem.

Kamiński właśnie ogłosił, że nie będzie startował w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego. Nie należy do żadnej partii. Ta, do której ostatnio był przypisany, PJN, zniknęła, wchodząc w skład powołanej przez Jarosława Gowina partii Polska Razem.
- Nie wierzy pan w Gowina? - pytam.
- Nie przekreślam jego szans, ale kiedy patrzę na liderów tej partii, przypomina mi to sytuację, w której ludzie mający kłopoty z błędnikiem wsiadają do kabiny pilotów. Nie jest to, przyzna pani, bezpieczny samolot.


niedziela, 29 grudnia 2013

Polityka i datki


Prokuratura sprawdzi, czy podczas swoich smoleńskich wykładów w USA Antoni Macierewicz Według obliczeń Krzysztofa Kocha podczas wyjazdu do USA Macierewicz mógł zainkasować około 25 tys. Dolarów


Pan Macierewicz jako poseł jeździ po Stanach Zjednoczonych za pieniądze polskiego podatnika, szkalując państwo polskie, a Polonia zbiera dla niego pieniądze, od których nie płaci on żadnego podatku - mówi Krzysztof Koch z Chicago. Domaga się, by polska prokuratura prześwietliła wiceprzewodniczącego PiS i sprawdziła, ile na takich zagranicznych wyjazdach Antoni Macierewicz zarabia.

Mateusz Martyniuk z Prokuratury Generalnej potwierdza, że doniesienie w tej sprawie dotarło już do Warszawy. - Zostanie przekazane do odpowiedniej prokuratury i to ona zdecyduje, co robić dalej - mówi Martyniuk.

sobota, 28 grudnia 2013

Pis buduje nowe centrum


PIOTR GURSZTYN: jaki będzie dalszy ciąg relacji między panem a CBA?
ADAM HOFMAN: Sprawa z CBA jest tylko elementem szerszej całości. W obecnym czasie Donald Tusk za pośrednictwem swojego ministra koordynatora służb specjalnych, Bartłomieja Sienkiewicza, po­stępuje według schematu, który zarysował w tygodniku „Polityka" Cezary Michalski. Według tego schematu Tuskowi nie pozo­stało nic innego, jak tylko nazwać otacza­jący nas bałagan ładem. Musi bronić tego „ładu społecznego" za wszelką cenę w imię 28 - i tu znowu jest oszustwo - pseudomodernizacji, której uosobieniem ma być Elżbieta Bieńkowska. Niewiele zostało już metod do obrony tego tzw. ładu. To już nie są metody marketingowe, ale te, którymi dysponuje Sienkiewicz jako koordynator ds. służb specjalnych. Do tego dochodzi jeszcze metoda, którą widzieliśmy w czasie refe­rendum warszawskiego, czyli wygrać bitwę bez jednego wystrzału. Tusk nie musi nic robić, bo robią to za niego jego pomocnicy: duża część mediów połączona z obecnie rządzącymi wieloma interesami. Wystarczy przeanalizować, jakie sumy zostawia Skarb Państwa w zaprzyjaźnionych mediach.
Rozumiem, że pan jako rzecznik ma „dobrze gadane”, ale przeniesienie pańskiej historii z CBA na poziom metapolityki jest chyba przesadą? Przecież to prosta historia o tym, że poseł namieszał w swo­im oświadczeniu majątkowym.
Historia o tym, że poseł namieszał w oświadczeniu, w domyśle, że jest zło­dziejem, to naprawdę historia zmontowa­na. Na szczęście prokuratura to przecięła. Przy tym nie jest to ostatnio jedyna zmon­towana akcja. Podobna i moim zdaniem wytworzona w tym samym miejscu jest haniebna historia pt. „Macierewicz - ruski agent". Ten wątek pojawia się w wielu miejscach, w tekstach wielu dziennikarzy. Zatem będzie więcej podob­nych akcji.

Dobrze. Przyjmę tezę, że w Polsce zaczyna być stosowana polittechnologia w stylu rosyjskim, jednak trzeba było mieć porządek w oświadczeniach majątkowych, wtedy nie byłoby tu dla niej pola do popisu.
Porządek był. Kwestia nie dotyczy oświadczenia, ale uregulowania już spłaco­nej pożyczki i podatku od niej. Doniesienie o popełnieniu przestępstwa - a to nigdy nie było przestępstwem w kodeksach karnym
czy karnoskarbowym - oraz uruchomienie wokół tego machiny propagandowej to są zupełnie osobne rzeczy. Prawda, że po­datki trzeba płacić, ale ten błąd już został naprawiony. Jestem rozliczony ze Skarbem Państwa.


piątek, 27 grudnia 2013

Mruczando



Jan Rokita jest na „nie". Studenci są do niczego, polityka zeszła na psy, nawet radiowa Dwójka się popsuta.
Na jego uznanie zasłużyć trudno. Tylko Leszkowi Millerowi i godzinkom w Radiu Maryja jakoś się udało.


Restauracja rybna w Krakowie. Kelnerka przy chodzi przyjąć zamówienie na napoje. Ma być herbata.
- Jaka?
- A jaką pani ma? - odpowiada pyta­niem Jan Rokita. Kiedyś jadł tłusto i pil dużo, ale od ataku trzustki w 2011 r. musi przestrzegać diety. Smażonego mięsa mu nie wolno, wina też raczej nie. Zostają pieczone ryby i herbata.
Kelnerka wymienia kolejne kolory i ga­tunki, ale klientowi nic nie pasuje. W koń­cu pada polecenie: - Proszę przynieść całe pudełko, może sam coś wybiorę. Rokita pieczołowicie przegląda zawar­tość skrzyneczki, jednak, sądząc po mi­nie, nie jest dobrze. - Cóż, spodziewałem się tego - mów zdegustowany. Nakazuje przynieść wrzątek i sięga do kieszeni. Po chwili w czajniczku zanurza darjeeling w jedwabnej saszetce.

środa, 25 grudnia 2013

Szał Bitewny

Siedzieć i patrzeć bezinteresownie, jaki ten świat jest ładny? Jak ja patrzę, a kamery nie ma, to po cholerę będę patrzył?


Donata Subbotko: Podobno dochodzą do pana listy zaadresowane tylko: „Andrzej Wajda. Polska”.

Andrzej Wajda: Tak, koperta z tym napisem wystarczy. Poczta mnie zna.

W końcu już dawno temu został pan mianowany przez SB „Luminarzem”.

- Dowiedziałem się o tym dopiero w wolnej Polsce. Mnie się to podobało - żaden recenzent nigdy mnie tak nie nazwał.

Ale dla jednych i drugich był pan zawsze wielkim mistrzem Wajdą.

- A widzi pani, gdybym ja miał przekonanie o sobie, że jestem wielki...

Nie ma pan?

- Nie miałem nigdy. Robiłem, co mogłem w swoich czasach robić, a gdyby ktoś był zdolniejszy, robiłby to lepiej. I nikt tak o mnie nie mówił, może teraz żartem.

Ale że był pan „piękny”, jak wspomina Bertolucci, mówili. Miał pan tę świadomość?

- Ostatnio jakaś pani, oglądając moją dawną fotografię z lat 50. w książce „Podejrzany” Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, powiedziała: „Ale ciacho!”. Sam o sobie tak nie myślałem. Byłem zajęty robieniem filmów.

Nakręcił pan około 40 fabuł.

- Może nawet trochę więcej.

Skąd ta pogoń i dokąd?

- Podejrzewam, że to cecha rodzinna. Wayda jest nazwiskiem węgierskim. To byli Cyganie przywleczeni w XVIII wieku gdzieś z Węgier pod Kraków. Z dwóch małżeństw mojego dziadka Kazimierza w podkrakowskiej wsi Szarów urodziło się czterech chłopców i kilka dziewczynek. Z tych czterech chłopców jeden został dyrektorem kolei w Krakowie, drugi uczył się fachu w Wiedniu, po czym wrócił i prowadził duży warsztat ślusarski, trzeci umarł młodo, ale szykował się być działaczem ludowym, a czwarty - mój ojciec Jakub - został oficerem i porucznikiem w 41. Pułku Piechoty, a później kapitanem w 72. Pułku Piechoty w Radomiu. Jest coś w tej rodzinie, co gna nas do przodu. Mnie także.

wtorek, 24 grudnia 2013

Goniąc Gesslera



Pętla się zaciska bal na „titanicu” powoli dobiega końca


Z Mateuszem Dallalim rozmawia Marcin Kowalski

Jadł pan kiedyś w restauracji Adama Gesslera?
- Raz w życiu, w namiocie za Rotundą w cen­trum Warszawy. Restauracją raczej bym tego nie nazwał. Zamówiłem bułgesslerkę, czyli dużą bułę z karkówką i smażoną cebulką. Zapłaciłem 8 zł. Poszedłem tam nie z głodu, potrzebowałem pa­ragonu.

Po co?
- Żeby sprawdzić dane właściciela namiotu. Od dwóch lat szukam majątku i źródeł dochodu Adama Gesslera. Zalega Warszawie ponad 32 min zł. Jestem urzędnikiem, mam obowiązek przyczynić się do tego, by warszawiacy ten dług odzyskali.
A poza tym bardzo bym chciał, żeby lista osób i firm poszkodowanych przez Gesslera w ciągu ostatnich 20 lat już się nie powiększyła.

Co pan wyczytał z paragonu za bułkę?
- Że knajpa w namiocie i w lokalu należy do spół­ki formalnie niepowiązanej z Gesslerem. Podob­nie jak Restauracja Autorska Adama Gesslera w Katowicach czy restauracja Gessler - U Kucha­rzy w Sopocie, przy Monciaku. Nominalni wła­ściciele tych lokali twierdzą, że Gessler jest tylko ich doradcą albo charytatywnie tworzy me­nu. Dlatego komornik nie może egzekwować od nich ani złotówki. To wyjątkowo cyniczne i bez­czelne.

Gessler przez lata prowadzenia działalności gospodarczej wyrobił sobie nazwisko i markę handlową. Chyba nie udostępnia ich za darmo, z dobroci serca? Czy w ogóle ma jakiś majątek?
- Zacznijmy od kwestii formalnej - zajmuję się Adamem Zbigniewem Gesslerem, rocznik 1955. To ważne, ponieważ jego syn również ma na imię Adam, jest prezesem i wspólnikiem w kilku spół­kach. Panowie ściśle ze sobą współpracują, spryt­nie wykorzystują zbieżność imion. Prawo jest bezradne, bo w Polsce dzieci mają obowiązek wspomagać finansowo rodziców. A Gessler se­nior dostaje co miesiąc do ręki od Adama Szczę­snego kilkadziesiąt tysięcy złotych w gotówce. Oficjalnie nie posiada żadnego majątku, nie ma konta w banku ani nawet prawa jazdy. Jak na bezdomnego i bezrobotnego wiedzie całkiem udane życie. Nosi drogie ubrania, stołuje się w najlepszych restauracjach, śpi w najdroższych hotelach, jego głównym środkiem transportu są samoloty, a jeśli już jedzie gdzieś autem, to w grę wchodzi luksusowa limuzyna.


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Adam Hofman tak spieszy się na lans, że jedzie pod prąd!



Od poniedziałku Hofman znowu jest na topie. Bryluje w mediach, udziela wywiadu za wywiadem, oskarża rząd Donalda Tuska (56 l.) o prowokację wymierzoną w niego. Prokuratorzy zdecydowali się nie wszczynać śledztwa w sprawie nieprawidłowości w jego oświadczeniach majątkowych. Stwierdzili, że sprawa uległa przedawnieniu. Hofman mógł odetchnąć z ulgą. Został przywrócony do partii i do klubu parlamentarnego jako pełnoprawny poseł. Wróci też na stanowisko rzecznika partii.
Ta radość przesłoniła mu najwyraźniej obowiązek jazdy samochodem zgodnie z przepisami. W jedną z ulic, jednokierunkową, wjechał wbrew znakowi zakazu i ruszył pod prąd. Powodem był telewizyjny lans, na który musiał zdążyć.
- Za to wykroczenie grozi mandat w wysokości od 50 do 500 zł oraz 5 punktów karnych - mówi nam Piotr Jakubczak, wiceszef wydziału ruchu drogowego Komendy Stołecznej Policji.






ŹRÓDŁO

niedziela, 22 grudnia 2013

Cicho, wiem.



Krzysztof Kowalewski, aktor, o okupacjach i reżimach, o ucieczce trofiejnym oplem z pogromu kieleckiego, kreolskiej miłości i stopniowaniu napięcia w życiu


Janusz Cwieluch: - Jak na aktora komediowego to miał pan mało zabawne dzieciństwo.
Krzysztof Kowalewski: - Gdyby zabrał się za to Hrabal, to pewnie coś śmiesznego dałoby się z tego wycisnąć. Mnie zresztą wiele moich przeżyć wtedy niesamowicie bawiło. Urodziłem się przy ul. Nowogrodzkiej 25 w War­szawie. Ale w czasie wojny musieliśmy się przeprowadzić, bo matka zaczęła się bać, że dozorczyni nas zakapuje, że jesteśmy Żydami. Matka wynajęła mieszkanie u pani Józefy Bieniewskiej. Kobiety o niezwykłej dobroci. Po­
trafiła zachować się fantastycznie. Kiedy paliło się getto i ludzie stamtąd uciekali, to w jej mieszkaniu był punkt przerzutowy. Żydzi, którzy mieli gdzie dalej iść, czekali tam, aż ktoś po nich przyjdzie.

Rozumiał pan coś z tego, co się wokół działo?
Skąd. Raczej zachowywałem się jak kretyn. Ustawia­łem się pod klozetem i czekałem na takiego jednego bardzo znerwicowanego pana. To taki nieduży człowiek był. Do tego mieszkania ciągle ktoś przychodził. Jak był dzwonek, a tych dzwonków było od cholery, to on wpadał do klozetu. A tam było małe okienko, które wychodziło na ślepe podwórko. Wyskakiwał przez to okienko i wisiał, trzymając się parapetu. A ja, kretyn, kładłem się wtedy ze śmiechu na podłodze.

Zabawne jak cholera. Wiedział pan, że też jest żydem?
Wszyscy wokół mnie udawali, że nic nie wiedzą o żad­nych Żydach. Pani Józefa jeden pokój wynajmowała nam, a drugi pewnej krawcowej. Ta krawcowa mówiła: co pani robi, pani Józefo, tu są Żydzi. Tu przyjdzie gestapo i nas po­zabija. A ona tak spokojnie mówiła: pani tu widzi jakichś Żydów? Dziwię się pani. Tutaj nie ma żadnych Żydów.

Ale w końcu się pan dowiedział.
To już po wojnie. Ale wcześniej była jeszcze taka jed­na sytuacja, która dała mi do myślenia. Matka musiała gdzieś jechać, coś załatwiać. I przez jakiś czas musiałem zostać u rodziny ojca. Rodzina ojca nie bardzo chciała się do nas przyznawać. Ale jakoś zgodziła się mnie na chwilę przyjąć. Obudziła mnie awantura. Jedna siostra mówi­ła, że to żydowskie dziecko, że to niebezpieczne. Ja wie­działem, że to jest o mnie. To mnie właściwie do końca ustawiło w stosunku do tych ludzi. Nie utrzymuję z nimi kontaktu. Kiedyś jeszcze miałem jakiś kontakt z rodzoną siostrą mojego ojca. Ale to też nie wyszło.

czwartek, 19 grudnia 2013

Jestem sierotą polityczną



Kuba Wojewódzki: - Jesteś częścią Polski liberalnej czy solidarnej?
Czesław Mozil: - Jezus Maria. A jedna nie może się łączyć z drugą? Ja chcę się przyjaźnić z obiema Polskami, a nie tylko z połową! W Danii, gdzie się wychowałem, najgorsza prawica potrafi rozmawiać z lewicą sympatycznie i z szacunkiem. Ja się czuję częścią Polski. Po prostu. Ja jestem jedną wielką flagą narodową.

A rozumiesz piekło dzisiejszego polskiego patriotyzmu?
Z patriotyzmem jest tak samo jak z byciem wierzącym. Ja nie chodzę do kościoła, bo msza święta mnie męczy, a poza tym księża często są mało muzykalni. Ale to nie znaczy, że nie jestem dobrym chrześcijaninem. Nie mam potrzeby zaczepiania ludzi w metrze i opowiadania im, że nasz Bóg jest najlepszy. Czy dobry patriota to taki, który w święto narodowe zbije najwięcej złych patriotów? W Kopenhadze, jak czasem wsia­dam do taksówki, to kierowca, muzułmanin, zaczyna mnie natychmiast przekonywać do Koranu. Rozumiesz? Zaczynasz mieć wyrzuty sumienia, że nie masz myśli samobój­czych i brody. Nie chcę, żeby mnie ktoś na chama przymuszał, żebym pamiętał polską historię tak, jak on pamięta. Polską prawicę można czasami porównać do ekstremizmu islamskiego, tak samo jest absurdalna i niebezpieczna w swoich poglądach.

Kiedyś powiedziałeś, że kochasz Polskę naiwnie. Widzę, że ci nie przeszło!
Jestem sierotą polityczną. Nie chcę nigdzie należeć. Chcę być dumny ze swojego kraju, ale bez przymusu bycia w jakimś politycznym gangu. Jestem dumny, kiedy na końcu świata, na Bali, mówię, że jestem Polakiem, a pani masująca mi stopy szep­cze z uznaniem: Aaa, Lewandowski. Wtedy rosnę. Rosnę, choć tego może po mnie nie widać, jak wygrywa Agnieszka Radwańska. Jak moi przyjaciele z Danii przyjeżdżają do naszego kraju, w góry, do Zakopanego, i są szczerze wzruszeni naszym pięknem. To piękno nie wymaga napadania na rosyjską ambasadę i pana w budce, który jej pilnuje. Niestety, w Danii Polska ciągle kojarzy się z tanią siłą roboczą. Przeciętny Duńczyk myśli, że Polska to mały kraj zamieszkany przez 8 mln ludzi.

Płakałeś po Smoleńsku?
Nie. Czy jeśli ja nie płaczę albo nie maszeruję pod krzyżem, to znaczy, że cieszę się z tej katastrofy i z tego, że spadł samolot? Bo tak to chyba się nam tłumaczy. Nie dość, że nie płakałem, to jeszcze musiałem wyłączyć telewizor, bo widziałem, jak z tragedii wychodzi farsa. A to było smutne. Śmierć musi mieć godną oprawę.

wtorek, 17 grudnia 2013

Love według PiS



Groźby, straszenie kolegami z dawnych służb to metody, które poseł Kaczmarek stosował nie tylko jako były agent. - Ja ci krzesłem przyje..ę zaraz tak, że spadniesz – ostrzegał męża swojej kochanki.

 http://www.youtube.com/watch?v=6gTWrtuZnm4

Pensjonat U Jacka jest położony w Olsztynie nad jeziorem Sukiel. Arkadiusz Sztylc pojechał tam 4 czerwca 2013 r., by  porozma­wiać z posłem Tomaszem Kacz­markiem, którego podejrzewał o romans ze swoją żoną Katarzyną. Niedawno byty agent przedstawił ją światu jako nową narzeczoną.
Przebiegłej rozmowy znamy z taśm, które trafiły do Sądu Okręgowego w Olsztynie. Udało nam się do nich dotrzeć.
„Wiesz co, Arek, ja jestem pis totalnie. W sensie nie Prawo i Sprawiedliwość, tylko pokój” [po angielsku „peace” - red.] - mówił ugodowo agent Tomek.
„Ja też chcę mieć pokój, chcę mieć porzą­dek w domu i chcę wiedzieć, na czym stoję” - odpowiadał mąż Katarzyny.
Rozmowa trwała kilkadziesiąt minut, toczyła się w spokojnej atmosferze, uczest­niczył w niej też Mirek, przyjaciel Kaczmarka. Poseł zdecydowanie zaprzeczał, jakoby miał romans z żoną Sztylca. Po chwili dyskusji oświadczył, że dziś jest „za bardzo zaabsor­bowany zbyt poważnymi sprawami, żeby wchodzić w pierdoły (...) Mi się nie chce romansować, mi się nie chce lovelować, mi się nie chce latać po kątach i robić dziwne rzeczy. Mam to w dupie”
Na koniec kilku dziesięciominutowej roz­mowy zaczął jednak grozić: „Bądź w tym wszystkim cholernie rozsądny. (...) Jak zro­bisz jakieś głupoty, żebyś nie dostał, że tak powiem, piłki zwrotnej. Bo ja i moi przyjaciele nie jesteśmy ludźmi, którzy są grzecznymi chłopcami”
Powiedział też, że ceni Katarzynę Sztylc za jej „dryg polityczny”. „Mam kolejnego partnera do współpracy, do robienia rzeczy, które my uważamy, że są dobre dla Polski. Nie wchodzę w żadne relacje typu love me tender, love me sweet, kochanie i tak dalej”.
W odpowiedzi na pozew rozwodowy, który w lipcu złożyła Katarzyna, jej mąż opisał sądowi, że wiosną w ich życiu nagle pojawił się słynny agent Tomek.

czwartek, 12 grudnia 2013

Perfekcyjny Pan Domu




W latach 90. Stanisław Kostrzewski mówił o Lechu Kaczyńskim: „Całe życie niosłem go na rękach". Dziś niesie drugiego z braci, Jarosława. Dba o finanse partii zaspokaja życiowe potrzeby jej prezesa.

Gabinet jest skromny. Znajduje się na drugim piętrze siedzi­by, nad sekretariatem prezesa. W poczekalni zazwyczaj czeka kolejka petentów z fakturami do podpisania, na których ląduje jedna z dwóch pie­czątek: „skarbnik partii Prawo i Spra­wiedliwość Stanisław Kostrzewski” albo „dyrektor generalny”. Szczupła po­stać urzędująca za drzwiami używa ich zamiennie.
Terminy spotkań są umowne. Masz być na jedenastą, czyli wejdziesz o trzy­nastej. Któryś z tabloidów znów pisze dziś o Małgorzacie Rozenek? Lepiej wrócić jutro. Pan dyrektor w takich chwilach ma ciężką rękę, nic nie wpra­wia go w gorszy nastrój niż informacje na temat życia osobistego córki.
W gabinecie gość siada twarzą do okna. Nigdy inaczej. Okno jest słonecz­ne, więc kontrahent musi mrużyć oczy i jest rozkojarzony. Dzięki temu łatwiej go ograć. Dyrektor Kostrzewski zjadł zęby na negocjacjach - w PRL kierował spółdzielnią pracy - i ma swoje metody.
Spotkania się przeciągają. Najpierw dyrektor częstuje gościa herbatą w sta­romodnej szklance, a potem zaczyna swoje narzekania. Na partyjnych ko­legów, ciężką sytuację finansową, na Platformę, która chce zabrać budże­tową subwencję, i ogólnie na sytuację polityczną w kraju. Kiedy gość ma już dosyć, a kolejni interesanci zaczyna­ją się niecierpliwić, można przejść do meritum. Czasu jest mało, a dyrektor targuje się twardo. Warunków wyjściowych nie akceptuje nigdy, ustne umowy czasem honoruje, a czasem - nie. Uzgodnić jedną kwotę, a do umowy wpisać inną, znacznie niższą, to jego stary numer. - Teraz podpisz­my tę wersję, a w przyszłym miesiącu zrobimy aneks - obie­cuje. Zdarza się, że dotrzymuje słowa.
Mówi prawnik, który kilka lat temu uratował PiS przed utratą subwencji: - Powodem był, najogólniej mówiąc, bała­gan w papierach państwa Kostrzewskich [siostra skarbnika Teresa Kostrzewska-Gorczyca kieruje partyjną księgowością - przyp. red.]. Sprawa znalazła się przed sądem. Miałem po­czucie, że ratuję skarbnikowi skórę, a zostałem przez niego potraktowany jak - przepraszam za porównanie - dostawca papieru toaletowego. Najpierw umówił się na jedno, a potem zrobił drugie. Traumatyczne doświadczenie, nie chcę mieć z tym człowiekiem więcej do czynienia.

Miłosierdzie jak na lekarstwo



Rzecznik papieża Franciszka: To sprawa polska Arcybiskup Głódź: My nie mówimy dziennikarzom, co robimy w Kościele


Ksiądz zadzwonił do rodziców zaraz po tym, gdy dziewczynka wybiegła z jego mieszkania:
-Ola wyszła już z plebanii, ale była jakaś dziwna i pobiegła do lasu. Idźcie jej poszukać.
Nie zdążyli się ubrać, gdy córka pojawiła się w domu, czuć było od niej alkohol, wymioto­wała. Matka zmusiła ją, by opowiedziała, co się stało.
-Proboszcz dał mi wódki z sokiem, a po­tem obłapiał - płakała Ola. Opowiadała, jak przyciągnął ją do siebie, posadził na kolanach i zaczął całować. Była w szoku, a ksiądz robił, co chciał. Kiedy wsunął rękę pod bluzkę, wy­rwała się i uciekła.
Gospodyni domowa i kierowca śmieciarki z Bojana, wsi koło Gdyni, mają piątkę dzieci. Ola, najstarsza, kilka dni wcześniej skończyła 15 lat. Poszła do księdza na plebanię, bo ją za­prosił podczas piątkowej spowiedzi, mieli po­gadać o jej problemach.
Jeszcze w nocy ojciec zadzwonił do księdza i spytał, czy to prawda. Usłyszał: „Wymalowa­liście to sobie”.
Koło drugiej w nocy ksiądz wysiał do Oli SMS-a: „Naskarżyłaś na mnie”.

To ona

W poniedziałek rodzice Oli poszli poradzić się nauczycieli z gimnazjum. „Powinniście iść na po­licję” - usłyszeli. Na początku stycznia prokura­tor postawił Mirosławowi Bużanowi, probosz­czowi z Bojana, dwa zarzuty: dokonania innej czynności seksualnej i rozpijania 15-latki. Gdyby zrobił to tydzień wcześniej, miałby sprawę o pe­dofilię. Na chwilę trafił do aresztu. Wpłacił 10 ty­sięcy złotych poręczenia, wyszedł, ale co tydzień musiał meldować się na komendzie policji.
15 stycznia - o sprawie było już głośno - te. Bużan tłumaczył dziennikarzom: „Chciałem pomóc nastolatce, która miała myśli samobój­cze, i spotkała mnie taka nagroda. To ona pro­siła o spotkanie. Przecież nie mogłem odmó­wić osobie, która myślała o tym, by targnąć się na swoje życie. Przyszła do mnie pijana. Roz­mawialiśmy, uspokoiła się. Sam ją wyprosiłem, spieszyłem się na spotkanie”.
Metropolita Gdański Sławoj Leszek Głódź wysłał proboszcza na urlop, ale po miesiącu ten wrócił i zajął się parafialną robotą - odpra­wiał msze, udzielał ślubów, spowiadał doro­słych i dzieci.


Ks. Bużan jest już wtedy bardzo zajęty. Jako dyrektor ds. budownictwa sakralnego w archi­diecezji gdańskiej buduje nową siedzibę arcy­biskupowi Leszkowi Głódziowi. 7 grudnia 2009, dwa dni po tym, gdy Ola uciekła mu z kolan, bierze udział w uroczystości położenia kamienia węgielnego.

sobota, 7 grudnia 2013

Upadłe gwiazdy biedapartii



Szybkie samochody, kobiety, drogie knajpy, markowe ciuchy niechętnie przyznają się do swojej największej słabości: zamiłowania do luksusu.


Kilkanaście dni temu, parking przy Sejmie. Poseł Tomasz Kaczmarek, czyli słynny agent Tomek, wsiada do lśniącego czarnego porsche cayenne S. Usiłuje wyjechać, ale choć miejsca jest sporo, ma z tym problem. W końcu dzwoni do straży marszałkowskiej, żeby ustaliła właścicieli pojazdów stojących obok. Po chwili jeden z nich przestawia auto i agent Tomek może wreszcie odjechać.
Jego samochód wzbudza zainteresowanie w Sejmie, ale przecież poseł Kaczmarek lubi zwracać na siebie uwagę. Zwłaszcza epatując luksusem, nawet jeśli to luksus pożyczony. Jako czynny funkcjonariusz CBA słynął z tej słabości. Tam miał „legendę” (czyli w języku służb – wcielenie operacyjne) biznesmena, który szasta pieniędzmi, jeździ porsche, ma loże w ekskluzywnych klubach. Najwyraźniej agent zżył się ze swoją „legendą”.
Kilka dni później na jednym z warszawskich rond – Kaczmarek wjeżdża porsche w tył volkswagena golfa. Stłuczka nie jest groźna, poseł jest trzeźwy, przeprasza i sprawę uznaje za zakończoną. Tym bardziej że – jak tłumaczy – zamyślił się nad losem państwa…

PECHOWA NARZECZONA



wtorek, 3 grudnia 2013

Wiatr we włosach




Jako agent Tomasz Kaczmarek podjeżdżał sportowym porsche pod salon kosmetyczny. Od wejścia rzucał: „No, jak tam, dziewczyny?" i szedł na manikiur. Dziś jest posłem, ale zmieniło się niewiele. Właśnie rozbił nowe porsche cayenne.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Piątek. Poseł Kaczmarek - powszechnie znany jako agent Tomek - właśnie zakończył dzień pracy. Wychodzi z Sejmu i idzie w kierunku czarnego porsche cayenne ze sportowym spoilerem. Na całym parkingu nie ma bardziej odpicowanej maszyny: lśniący lakier, podwójny wydech, na błotnikach nawet jednego zachlapania. Jak spod igły. Poseł już z daleka otwiera pilotem klapę bagażnika i wrzuca do środka skórzaną teczkę. Po chwili cayenne znika za sejmowym szlabanem.
Słodka tajemnica
Sobota. „Fakt” informuje, że poseł miał stłuczkę. W piątek po południu, wkrótce po wyjeździć z Sejmu, na jednym z warszawskich rond wjechał w tył volkswagena golfa. Kaczmarek tłumaczy dziennikarzom, że się zagapił. Myślał o Polsce, o korupcji, która panoszy się za rządów Platformy, nie przyhamował i naruszył nowiutkie auto. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
Przy okazji pojawił się jednak inny problem. Okazało się, że porsche nie należy do posła. Z jego oświadczenia majątkowego wynika, że ma czteroletnie audi A4. Czyje w takim razie jest czarne cayenne warte prawie 300 tys. zł? Z pomocą posłowi przychodzi znajomy dziennikarz tygodnika „Do Rzeczy” Cezary Gmyz, który pisze na Twitterze: „To auto jego narzeczonej. Poseł zwrócił się do Biura Analiz Sejmowych, czy użyczenie ma wpisać do rejestru korzyści”.
Środa. Biuro prasowe Kancelarii Sejmu w odpowiedzi na moje pytania wyjaśnia, że dwa dni przed stłuczką Tomasz Kaczmarek skierował do Biura Analiz Sejmowych trzy pytania. Po pierwsze, czy poseł powinien wykazać w rejestrze korzyści używanie samochodu wyleasingowanego przez prywatną firmę? Po drugie, czy należy w tej sprawie spisać umowę? I po trzecie, co, jeśli poseł ożeni się z kobietą będącą prezesem tej spółki?
Źródła w policji potwierdzają: cayenne, które rozbił agent Tomek, nie należ) do osoby prywatnej. To własność firmy Orix specjalizującej się w leasingowemu aut. Wygląda więc na to, że porsche wzięła w leasing spółka narzeczonej posła: blondynki o imieniu Magda, która gustuje w dobrych perfumach i seksownej bieliźnie. Dziewięć miesięcy temu napisał o niej „Super Express”.
O narzeczoną Kaczmarka pytam posła PiS, jego dobrego znajomego: - Rzeczywiście blondynka, przedstawiał mi ją. Jeśli dobrze pamiętam, to była policjantka, która prowadzi własną firmę. Imienia nie pamiętam. Możliwe, że Magda.
Paparazzo, który w ciągu ostatniego roku jeździł za agentem Tomkiem: - Nie udało mi się ustalić jej nazwiska. Widywałem ich razem w dwóch miejscach. W miasteczku Wilanów, gdzie mieszka Kaczmarek, i w okolicy Grójeckiej 186, gdzie prawdopodobnie znajduje się jej biuro.
Grójecka 186 to adres 12-piętrowego apartamentowca. Siedzib ma tu kilkadziesiąt firm. Wśród nich jest kilka gabinetów lekarskich, wietnamska hurtownia obuwia, kancelaria adwokacka, ale i ekskluzywna agencja towarzyska.
Na sejmowym korytarzu spotykam posła Kaczmarka.
-    Do kogo należy porsche, którym jechał pan w piątek? - zatrzymuję go. - Z pańskich pytań do Biura Analiz Sejmowych wynika, że to auto wyleasingowane przez prywatną spółkę.
-    Nie będę panu pomagać, niech sam pan to sobie ustali. Tylko rzetelnie, serdecznie pana proszę - agent Tomek posyła mi wymuszony uśmiech i znika na schodach.
Znajoma Kaczmarka, którą pytam o czarne porsche, obiecuje mi, że porozmawia z nim i wszystkiego się dowie. Po kilku godzinach oddzwania: - Tomek mówi, że szkoda waszego czasu. Właśnie zrobił ustawkę z tabloidem. Zdjęcia jego narzeczonej z wyjaśnieniami dotyczącymi tego samochodu za pół godzin)? mają się ukazać w internecie.
Kasia i Tomek
„Tabloidem” niespodziewanie okazuje się tygodnik „Do Rzeczy”. Wieczorem na jego stronie internetowej pojawia się artykuł „Love & PiS” pióra Cezarego Gmyza, dziennikarza śledczego, który rok temu zasłynął informacją w „Rzeczpospolitej” o trotylu odnalezionym na wraku tupolewa.
Materiał jest opatrzony zdjęciami agenta Tomka obejmującego miłą blondynkę. Tyle że to nie Magda z „Super Expressu”, ale Katarzyna Sztylc, 34-letnia olsztynian-ka, współwłaścicielka spółki Plaża. Porsche
-    pisze Gmyz - zostało wzięte w leasing przez jej firmę, a cała sprawa jest czysta: spółka nigdy nie korzystała z publicznych pieniędzy, a Sztylc to nie tylko bizneswoman, ale także działaczka charytatywna prowadząca stowarzyszenie Europejskie Centrum Wsparcia Społecznego Helper.
Jednak w rzeczywistości biznesowa historia Katarzyny Sztylc jest nieco bardziej skomplikowana. Plaża, w której ma połowę udziałów, faktycznie nigdy nie korzystała z publicznych pieniędzy, ale też nic w tym dziwnego, bo firma działa dopiero od kilkunastu tygodni. Dłużej istnieje stowarzyszenie Helper, które prowadzi pięć domów samopomocowych. Jak wynika z jego dokumentacji, kilka miesięcy temu dostało prawie 800 tys. zł unijnej dotacji w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Warmińsko - Mazurskiego. Cel: montaż kotła na biomasę w Środowiskowym Domu Samopomocy dla osób chorych na alzheimera w Olsztynie.
Z kolei sama Sztylc jest przyjaciółką olsztyńskiej posłanki PiS Iwony Arent i jej byłą asystentką. W poprzedniej kadencji przez kilka miesięcy pracowała też jako ekspert posłów PiS w komisji naciskowej
-    prym wiódł wśród nich dzisiejszy? polityk Solidarnej Polski Arkadiusz Mularczyk. Na dokładkę prowadziła jedno z biur eurodeputowanego Jacka Kurskiego. Zarówno Mularczykom, jak i Kurskiemu rekomendowała ją Arent.
Mularczyk: - Przyszła prosto po studiach prawniczych, bez doświadczenia. Męczyła się w komisji, a po kilku miesiącach powiedziała, że wraca do Olsztyna. Chyba miała wyjść za mąż.
Kurski, który współpracował ze Sztylc jeszcze w zeszłym roku, jest zaskoczony jej związkiem z Kaczmarkiem: - Jeśli dobrze pamiętam, była mężatką z dziećmi. Zatrudniłem ją, właściwie jej nie znając. Był to gest lojalności wobec terenu, z którego zdobyłem mandat. Mam Wrażenie, że pani Katarzyna imała się różnych projektów? charytatywnych, prosiła, żebym rekomendował ją w różnych miejscach i instytucjach, ale odmawiałem jej.
Dzwonię do Sztylc.
-    To Plaża wzięła w leasing porsche, które rozbił poseł Kaczmarek? - pytam.
-    Nie odpowiem panu, to prywatne pytanie. Mój partner jest osobą publiczną, ze mną proszę się nie kontaktować.
-    A należy pani do PiS ?
-    Na ten temat też wolałabym się nie wypowiadać.
-    Ale to chyba nie jest prywatne pytanie?
-    Ja je do takich zaliczam. To prywatna sprawa. Pozdrawiam, do widzenia.
Historię porsche zna jeszcze jedna osoba. To Iwona Arent, ale i ona nie chce rozmawiać. Szybko zbacza na bezpieczniejszy grunt. Na sprawy sercowe: - Kasia i Tomek? Mogę powiedzieć tylko tyle, że życzę im szczęścia i miłości. Panu zresztą też.
Narzeczone agenta
Z artykułu na stronie „Do Rzeczy?” wynika, że to Kaczmarek poprosił Gmyza o zaaranżowanie ustawki. - Od czasu mojej stłuczki dziennikarze polują, by wykryć, kim jest moja dziewczyna. Nie ma sensu utrzymywać tego w? tajemnicy. Nie chcę, by biegali za mną paparazzi i uprzykrzali życie mi oraz Kasi - mówi w? tekście poseł.
Mimo tych tłumaczeń jedna sprawa pozostaje niejasna. Skoro dziewczyną agenta Tomka jest dziś Kasia i skoro sprawa jest poważna - a przecież jest, bo w korespondencji z Biurem Analiz Sejmowych mowa jest nawet o planach małżeńskich - to co się stało z Magdą, poprzednią narzeczoną posła?
Znajomy Kaczmarka z klubu parlamentarnego PiS: - Jak znam Tomka, to wszystko może być mistyfikacją. Nie wykluczam, \ że porsche tak naprawdę należy do Magdy, która z jakiegoś powodu nie chce pokazywać się publicznie, a Kasia jest tylko przykrywką. A może Tomek ma dwie narzeczone naraz? Albo jedną po drugiej? To nie jest ustatkowany mężczyzna.
Sercowe perypetie agenta Tomka od kilku lat są przedmiotem zainteresowania mediów, i to nie tylko tych brukowych. Kiedy Kaczmarek pracował jako tak zwany przykrywkowiec - czyli tajny agent CBA - Weronika Marczuk-Pazura, była jurorka programu „You Can Dance”, twierdziła w programie „Teraz My” TVN, że robił do niej maślane oczy i podrywał ją na sportowe porsche, którym jeździł. Z kolei Beata Sawicka, była posłanka PO skazana za korupcję, przyznała w sądzie, że uległa fascynacji jego urodą. Pewnej nocy para wylądowała nawet na wydmach na Helu, ale do niczego nie doszło, bo Kaczmarek wykręcił się tym, że za dużo wypił.
Podczas kampanii wyborczej do Sejmu plotkarski magazyn „Na Żywo” napisał z kolei, że agent Tomek właśnie zakończył związek na odległość z kobietą mieszkającą w Brazylii i zaczął spotykać się z wiceszefową „Gazety Polskiej” Katarzyną Hejke. Ich znajomością zainteresował się też tygodnik „NIE”, a do sieci trafiło romantyczne zdjęcie pary’: Kaczmarek ubrany w koszulkę z trzema paskami siedzi na tarasie, a Hejke stoi nad nim i czule rozczesuje mu włosy.

Kaczyński długo nie kojarzył go z nazwiska, ale dziś już wie, kim jest Tomasz Kaczmarek. Jest jedną wielką porażką. Dla prezesa to człowiek obcy kulturowo

Para spotykała się nie tylko prywatnie, ale też służbowo: Kaczmarek udzielał Hejke wywiadów i bywał z nią w klubach „Gazety Polskiej”. Uczucie jednak szybko prysło. W PiS mówią, że rozstanie było burzliwe: podobno Hejke dowiedziała się, że agent Tomek za jej plecami spotyka się z asystentką pewnego dilera samochodowego, więc go zostawiła. Aktywność Kaczmarka w „Gazecie Polskiej” nagle spadła, a w prawicowym środowisku ktoś zaczął rozsiewać nieprawdziwe plotki, że ojciec posła pracował w SB.
Jak on pił z tymi bandytami?
W PiS sprawa czarnego porsche cayenne Kaczmarkowi nie zaszkodziła. Ale - prawdę mówiąc - zaszkodzić mu nie miała w czym, bo w partii nigdy nie planowano jego awansów na żadne stanowiska.
Mówi jeden z polityków PiS: - To miły chłopak, wesoły i z sercem na dłoni, ale wstyd mi za niego. Już nawet nie chodzi o te zdjęcia bez koszulki nad walizką pełną pieniędzy, tylko o to, co wyprawia dziś. Widział pan go podczas posiedzeń Sejmu? Zachowuje się jak małpa. Wstaje z fotela, Wrzeszczy: „Hańba!”, „Zdrada!”. Przecież to obciach.
Inny poseł dodaje: - Prezes długo nie kojarzył go z nazwiska, ale dziś już wie, kim jest Tomasz Kaczmarek. Jest jedną wielką porażką. Dla szefa to człowiek obcy kulturowo.
Żeby zorientować się, jak bardzo obcy, wystarczy rzut oka.
Włosy natarte żelem (podczas czatu zorganizowanego przez portal tvp.info poseł zdradził, że nigdy ich nie obetnie, bo jako windsurfer lubi „czuć wiatr we włosach”), buty ze srebrną klamrą, rozchełstana koszula i luźny krok. Tak Kaczmarek nosi się dziś, kiedy jest w Sejmie. Gdy ubierał się za pieniądze Centralnego Biura Antykorupcyjnego, było jeszcze lepiej. Wspomina jedna z klientek warszawskiego salonu kosmetycznego przy ul. Bukowińskiej, do którego agent Tomek przyjeżdżał na manikiur: - Przyjeżdżał sportowym porsche.
Na pasku od spodni błyskała mu wielka klamra D&G, wchodził jak kowboj i od progu rzucał do pań kosmetyczek: „No, jak tam, dziewczyny?”.
Kaczmarek z wykształcenia jest socjologiem, skończył studia na Uniwersytecie Wrocławskim. Mimo to nigdy nie miał zbyt rozległych zainteresowań - temat jego pracy magisterskiej brzmiał „Charakterystyka socjologiczna złodziei samochodów”.
Posłowie mówią, że Kaczmarek nadal najchętniej rozmawia o sportowych autach, boksie (trenuje w hali warszawskiej Legii), ciuchach i tajnych operacjach, w których brał udział jeszcze jako funkcjonariusz. Opowieści na ten ostatni temat zaskarbiły mu zresztą sympatię bardzo wielu sejmowych kolegów. Jego historie podobały się w PiS tym bardziej, że zazwyczaj kończyły się takim morałem: „Piłem z mafią, handlarzami narkotykowymi, złodziejami samochodów i mogę powiedzieć jedno: nikt nie bawi się tak jak Platforma. Wiem, bo poznałem to środowisko, robiąc sprawę Sawickiej. Drzwi wypadały z futrynami, takie były imprezy”. Albo takim: „Wiecie, dlaczego posłowie Platformy tak na mnie buczą w Sejmie? Bo wiedzą, że ja wszystko o nich wiem. Kto, z kim, kiedy i za ile”.
W PiS Kaczmarek szybko trafił do tzw. frakcji bankietowej, która - jak żartuje się w Sejmie - po wprowadzeniu przez Jarosława Kaczyńskiego partyjnej uchwały prohibicyjnej musiała zejść do podziemia. Oprócz niego prym wiodą w niej wiceprezes PiS Adam Lipiński oraz posłowie Grzegorz Janik, Iwona Arent i Adam Hofman. - Jego głównym problemem szybko okazała się jednak słaba głowa. Kiedy my się dopiero rozkręcaliśmy, jemu urywka! się film i lądował pod stołem. Jak on pił z tymi bandytami? - zastanawia się jeden z posłów PiS.
Fascynacja
Tomasz Kaczmarek - słyszę od jednego z jego wieloletnich znajomych - polityczne poglądy przejął od swojego dawnego „covermana”, czyli dowódcy z czasów pracy w CBA, niejakiego Mirka. A przy Mirku podobno nawet dziennikarze „Gazety Polskiej” są jak sympatycy Platformy. To on zaszczepił Kaczmarkowi zamiłowanie do wspólnego śpiewania pieśni patriotycznych oraz fascynację Prawem i Sprawiedliwością. Kaczmarek nigdy nie krył tego oczarowania. Jak przyznał na czacie tvp.info, niedoścignionym wzorem polityka jest dla niego Antoni Macierewicz, a jego marzenie to Polska, na której czele stoi Jarosław Kaczyński.
Poseł PiS: - Na ile go znam, to szczere wyznanie, ale kariery to on u nas raczej nie zrobi. Ludzie go lubią, ale nikt mu tak całkiem nie ufa. Wie pan, ze służb nie wychodzi się nigdy. Kto wie, może go tylko oddelegowali do innej grupy i teraz jego zadaniem jest rozpracowanie prawicy?


Szalony Wynalazca Prezesa



Dzisiejsze PiS to partia ulepiona według projektu Antoniego Macierewicza. Jarosław Kaczyński jedynie nią rządzi, własny pomysł na prawicę dawno już pogrzebał.

RAFAŁ KALUKIN

Dla przeciętnego polskiego inteligenta czytającego „Gazetę Wyborczą” obaj byli demonami - choć Macierewicz ciut bardziej. Zwłaszcza po awanturze o teczki SB w 1992 roku. Jarosław Kaczyński z rozbawieniem zauważył wtedy, że miano Robespierre’a III RP stracił już bezpowrotnie na rzecz Macierewicza i że sam może zostać co najwyżej Maratem.
Ale z perspektywy prawicowego wyborcy rzecz miała się inaczej - Antoni Macierewicz odgrywał rolę szalonego wynalazcy. To w jego laboratorium powstawały fantastyczne teorie, tu pączkowały typowe dla prawicy obsesje. Inspirujące, lecz opakowane w tak egzotyczną formę, że nie nadawały się do eksploatacji masowej. Nabrały znaczenia dopiero wtedy, gdy przejęła je polityczna korporacja zbudowana przez Jarosława Kaczyńskiego. Pod silnym przywództwem stały się drogowskazem dla całej prawicy.

Zawodowiec i amator

Sam Kaczyński zdawał sobie sprawę, że polityczną mocą bije Macierewicza na głowę. Gdy z szafy pułkownika Lesiaka wypadły dokumenty świadczące o inwigilowaniu prawicy w latach 90., w prywatnych rozmowach lubił podkreślać, że UOP Macierewicza w ogóle się nie obawiał.
Faktycznie - Kaczyńskiemu służby III RP poświęcały znacznie więcej uwagi, a jego charakterystyka zawarta w jednej z notatek jest wręcz laurką. Czytamy w niej: „Polityk dynamiczny i zdecydowany, twardy fighter, umie grać stanowczo va banque w sytuacjach konfliktowych oraz wychodzić z niekonwencjonalnymi inicjatywami politycznymi. (...) Umie (…) skupiać się na rzeczach konkretnych, nie bawić się w szlachetne ogólniki, co go dodatnio wyróżnia na tle większości polskich polityków”.    |
Wszystko to prawda. W pierwszych latach III RP dzisiejszy prezes PiS był głównym rozgrywającym. To on po wyborach 1989 roku wynegocjował większość parlamentarną dla solidarnościowego rządu i przekonał Wałęsę, aby na jego czele postawił Mazowieckiego. Potem wymyślił koncepcję „przyspieszenia”, która wyniosła Wałęsę do prezydentury. A wreszcie wymusił na Wałęsie powierzenie teki premiera Janowa Olszewskiemu.
O Macierewiczu w papierach UOP było zaledwie kilka ogólnikowych zdań. Co zresztą świadczy o łaskawości oficerów, bo analiza jego politycznej skuteczności brzmiałaby okrutnie: nieudolna akcja lustracyjna, nieumiejętność budowania sojuszy, skłonność do zasiadania na partyjnych kanapach. Szalony wynalazca na politycznym boisku był amatorem.
Jednak z drugiej strony to Macierewicz zawsze był w awangardzie, zawsze wyprzedzał Kaczyńskiego o kilka kroków7. Maczetą wyrąbywał w prawicowej dżungli ścieżkę, którą Kaczyński zalewał później asfaltem i przekształcał w szerokopasmową autostradę.

Antoni pierwszy

Pierwszy w opozycji. Swoje środowisko stworzył jako nastolatek w harcerskiej „Czarnej Jedynce”. Polityczną inicjację zaliczył w Marcu '68. Osiem lat później z Jackiem Kuroniem i Janem Józefem Lipskim zorganizowali Komitet Obrony Robotników’, wymyślając również nazwę tej najważniejszej opozycyjnej organizacji lat 70. Błąkający się po opozycyjnych salonach Jarosław7 Kaczyński nie miał się z nim wtedy co porównywać.
Z „salonem” warszawskim Macierewicz pierwszy też zerwał - w 1978 roku, gdy w drugoobiegowym „Głosie” zablokował publikację artykułu Adama Michnika i zaczął wprowadzać w KOR-owski obieg kwestie niepodległościowe. Tak zrodził się ostry spór, trwale dzielący opozycyjne elity. Kaczyński nawet nie dostrzegł jego doniosłości. Po latach opowiadał, że przyglądał się konfliktowi Macierewicza z Michnikiem z oddali i nie uważał go za „szczególnie ważny”. Sam w roku 1979 związał się jednak z Macierewiczem, wchodząc do redakcji „Głosu”. Wyjaśniał: „Z pełną świadomością, że wybieram pewien kierunek polityczny, w którym »Głos« wyraźnie już ewoluował, w prawo”.
Nie był to jednak trwały związek, bo zaraz po stanie wojennym Kaczyński zerwał z Macierewiczem. Chociaż nie definitywnie. „Bywało, że wysączałem z nim butelkę koniaku, a potem szedłem na spotkanie z Michnikiem” - wspominał.
Tak podsumował swoją relację z Macierewiczem na pierwszym etapie ich znajomości: „Potem z Antonim wypiłem sporo, ale wtedy - nie pamiętam. On sprawiał wrażenie człowieka o wyraźnie wodzowskim zacięciu. Na pewno ceniłem jego sprawność redaktorską, oczytanie, inteligencję. Bywałem u niego w domu na Żoliborzu. (...) Początkowo to było takie badanie się, »obwąchiwanic«, kontakty były obarczone pewnym dystansem. Później te kontakty stały się koleżeńskie, choć nie przyjacielskie”.
Macierewicz pierwszy postawił na Kościół. Spotkanie z prymasem Glempem zorganizował mu jeszcze w połowie lat 80. Andrzej Micewski - znany działacz katolicki i (co wyszło po latach) współpracownik Służb)? Bezpieczeństwa. Od tego czasu konsekwentnie buduje swój wizerunek polityka przywiązanego do wartości katolicko-narodowych. Na ile autentyczny był wybór tej orientacji? Ludwik Dorn sugerował, że Macierewicz jedynie starał się uciec od obsesyjnej niechęci, jaką ukazywał mu krąg Michnika. „On po prostu bardzo się starał i skonstruował sobie maskę na twarz. No i ta maska mu w twarz wrosła” - dowodził Dorn. Kaczyński dojrzał do katolickiej maski dopiero dwie dekady później, gdy w 2005 roku przyjął wyborcze poparcie Radia Maryja.
- Macierewicz pierwszy podważył Okrągły Stół. Ledwie zaczęto obradować, już krzyczał, że to zdrada. Tymczasem Kaczyński brał udział w rozmowach choć robił tylko za opozycyjne tło dla kluczowych negocjatorów. Kompromis nie był dla niego war­tością samą w sobie, lecz sposobem na ogranie komunistów i pozba­wienie ich władz)?. Jednak okrągło stołowy epizod zawsze już będzie obciążeniem Kaczyńskie­go w oczach radykalizującej się prawicy.


- W 1989 roku środowiska katolickie i na­rodowe spotkały się pod przywództwem Wiesława Chrzanowskiego w ZChN. Macierewicz został wiceprzewodniczą­cym tej partii. Jarosław Kaczyński stał w tym czasie obok Wałęsy i obserwował sytuację. Uważał, że proces budowania sceny politycznej właśnie ruszył z kopy­ta i że karty po prawej stronie rozdawać będzie ZChN. Zaś dominujące w głów­nym solidarnościowym nurcie opozycyj­ne elity wywodzące się z KOR wkrótce - kalkulował Kaczyński - zorganizują się w formacji lewicowej.
Sam nie widział dla siebie miejsca po żadnej stronie. Z wyniesionym z domu niepodległościowo-socjalistycznym eto­sem nie pasował do ZChN. Bliżej mu było do korowców', którzy jednak trakto­wali go pobłażliwie. Im bardziej czuł się niedoceniony, tym głębszy był jego resentyment wobec nich. Zdecydował się pójść własną drogą, chwilowo pod opieką Wałęsy. A skoro miejsca na prawicy i lewi­cy były już zajęte, pozostawało centrum. Tak powstało Porozumienie Centrum.
Deklarował przywiązanie do chrześ­cijańskich wartości, ale posługiwanie się nimi w walce politycznej uważał za szkodliwe. „Najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN” - powtarzał nieraz. Swoje centrum pro­jektował jako formację chadecką, lekko tylko przechyloną na prawo, ale nowo­czesną - bez Boga, Honoru i Ojczyzny na sztandarach. Ponad sztandary przedkła­dał zresztą polityczną grę.
Tyle że jedno z drugim kolidowało. Bo bijąc się o podmiotowość z Mazowieckim i Geremkiem, siłą rzeczy zbliżał się do pra­wicy. Po wyborach w 1991 roku Maciere­wicz nawet namawiał go, aby PC i ZChN stworzyły wspólny klub. Kaczyński odmó­wił, ale obie partie i tak były skazane na współdziałanie - stanowiły główne fila­ry rządu Olszewskiego. Jarosław zabiegał, aby szefem resortu spraw wewnętrznych został w tym gabinecie jego brat Lech. Nic z tego nie wyszło - Olszewski wolał Macierewicza.
Między Olszewskim i Macierewiczem z jednej strony, a Kaczyńskim z dru­giej wybuchł wówczas fundamentalny spór. Pozornie chodziło o taktykę - rząd nie miał większości w Sejmie i należa­ło zaprosić dodatkowego koalicjanta. Kaczyński, choć skłócony z dawnymi ko­rowcami, pchał Olszewskiego w? ramio­na Unii Demokratycznej. Ale kryła się za tym kalkulacja strategiczna: porozumie­nie Olszewskiego i stojącego na czele Unii chadeka Tadeusza Mazowieckiego miało służyć zmarginalizowaniu wpływów unijnej lewicy z Geremkiem i Kuroniem na czele. To miał być początek wielkiej centro­prawicowej formacji, która zdominuje scenę polityczną.
Zapis z dziennika Zdzisła­wa Najdera, głównego do­radcy premiera Olszewskiego (grudzień 1991 r.): „Rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim, który mon­tuje taktyczne koalicje. Ja opowiadam się za strategiczną jednoznacznością, a przynajmniej wyrazistością. Uważani, że lepiej zaryzykować rząd wyrazisty i spójny i przepaść, niż wylecieć na pierwszym zakręcie z jakąś łaciatą krową. Popiera mnie, z naciskiem, Macierewicz”.
Plan Kaczyńskiego nie wypalił, i to nie tylko z powodu oporu Olszewskiego i Macierewicza przed wzięciem na pokład unijnej „łaciatej krowy”. Prawicowy lud stopniowo wkraczał na ścieżkę kontestacji III RP i coraz chętniej ulegał

Macierewicz maczetą wyrąbywał w prawicowej dżungli ścieżkę, którą Kaczyński zalewał później asfaltem i przekształcał w szerokopasmową autostradę 

doraźnie kreowanym, ale sugestywnym obrazom wielkiej zdrady symbolizowanej nazwiskami Mazowieckiego, Geremka i Michnika. Trzymające się realiów teorie Kaczyńskiego o komunistycznej nomenklaturze dławiącej państwo trafiały mu do przekonania, ale masową wyobraźnię coraz mocniej stymulowały opowieści Macierewicza o oszukańczej transformacji zaprojektowanej na Kremlu.
Proces utwardzania prawicy został przypieczętowany nocą teczek Macierewicza i malowniczym upadkiem gabinetu Olszewskiego. Polityczne manewry Kaczyńskiego w jedną noc straciły rację bytu, wyparte przez mit o heroicznym rządzie obalonym przez agentów.
Ten mit Jarosławowi Kaczyńskiemu był obcy. „Niepokoi mnie u Olszewskiego nierealistyczna wizja społeczeństwa. Nie można kierować się w polityce mitami, nawet gdy jest to piękny mit Polski bohaterskiej. Zwykły człowiek jest determinowany przez codzienność, trzeba tak grać, by społeczeństwo do siebie przekonać. Ostre hasła, gwałtowne kampanie trafiają w próżnię” - twierdzi Kaczyński w „Lewymi czerwcowym”, wydawniczym hicie tamtej epoki.
Czy dziś powtórzyłby te słowa?

Nikt cię, Jarek, nie zrozumie

Opowiadał Teresie Torańskiej o swoich rozmowach z Macierewiczem w 1992 r.: „Mówił mi: słuchaj, ty żeś wymyślił partię nowoczesną, w stylu zachodnioeuropejskim, odciętą od wszystkich bagaży polskiej tradycji z antysemityzmem i nacjonalizmem na czele, i ja się z tobą - generalnie rzecz biorąc - zgadzam, ale ty nie wadzisz tego społeczeństwa. To społeczeństwo - tłumaczył mi - żyło 50 lat w stanie zamrożonym i jest jak gdyby z Sienkiewicza, a nie z końca XX w., i jeżeli ma ono w ogóle być jakoś uporządkowane, zmobilizowane, ma się nie rozlecieć w tym kompletnym zamieszaniu ideowym, to jemu trzeba dać coś, co
przystaje do jego świadomości, i ZChN jest właśnie tym, czego potrzebuje. Dalej mi mówił tak: ja mam takie same poglądy jak ty w gruncie rzeczy, tylko ja widzę, że twój zamysł jest nierealny, ty ze swoją partią możesz w wyborach dostać 8 lub 9 proc., nie więcej, bo nikt więcej cię tutaj nie zrozumie (...), trzeba podchodzić do tego społeczeństwa takim, jakim ono jest, i ewoluować w kierunku nowoczesności razem z nim”. Wtedy wydawało się, że żaden nie ma racji. ZChN i PC wkrótce wypadną z polityki. Potrzeba będzie jeszcze kilku lat i łutu szczęścia, jakim była nominacja Lecha Kaczyńskiego na ministra sprawiedliwości w rządzie Buzka, aby Jarosław dostał szansę ponownej realizacji przerwanego projektu. Założone w 2001 roku Prawro i Sprawiedliwość miało być partią prawicową na nowe czasy - skoncentrowaną na w7alcc z przestępczością i korupcją, a nie wskrzeszaniu narodowokatolickich fantomów.
Jeszcze w 2005 roku Adam Bielan i Michał Kamiński namawiali Jarosławca Kaczyńskiego, aby Prawo i Sprawiedliwość przygarnęło Macierewicza. Ale prezes nie traktował dawnego towarzysza poważnie. Zresztą, co nie było tajemnicą, Macierewicza nie znosił Lech Kaczyński. Jednak już rok później, gdy rząd PiS zabierał się do rozwalania WSI, na czele komisji likwidacyjnej stanął właśnie Macierewicz. Jak tłumaczył Jarosław Kaczyński zdziwionym współpracownikom - nikt inny nie miał w sobie tyle fanatyzmu, aby oprzeć się naciskom. Ale, podobnie jak kiedyś lustracja, tak teraz operacja udała się średnio - fantastycznych opowieści Macierewicza fakty nie chciały potwierdzać. Na dobre jednak rozgościł się w PiS i zaczynał już modelować cały obóz na własną modłę.

Kto nad kim panuje?

Od tamtej pory PiS konsekwentnie przemieszcza się na pozycje, do których Macierewicz niegdyś przekonywał Kaczyńskiego. Po Smoleńsku ten proces stał się nieodwracalny. Dziś jest to formacja uciekająca przed realizmem, produkująca mity, manipulująca emocjami prawicowego ludu. Zarządzana przez Macierewicza smoleńska sekta jest czymś więcej niż tylko segmentem PiS. Stała się esencją formacji, jej rdzeniem - zdołała przecież ubezwłasnowolnić nawet samego prezesa. Kaczyński raz jeszcze podążył śladem Macierewicza - założył maskę prawicowego radykała. I jemu również maska wrosła w twarz.
Kto nad kim dziś panuje? Zwyciężył żywioł czy polityczna kalkulacja? Dawni współpracownicy prezesa nie są zgodni. Według Jacka Kurskiego Kaczyński będzie inwestował w Macierewicza tak długo, jak długo mu się to opłaca. Z kolei Michał Kamiński twierdzi, że to Macierewicz ograł Kaczyńskiego. Świadomie popychał go w stronę smoleńskiej mitologii, wykorzystując osobistą tragedię prezesa, gdyż wiedział, że tylko w partii tak ukierunkowanej ma silną pozycją i - kto wie? - może nawet nadzieję na sukcesję. Nowoczesne, republikańskie PiS spokojnie dałoby sobie radę bez Macierewicza.
Czyżby więc pod maską szalonego wynalazcy krył się jednak cyniczny gracz? Wskazywałaby na to relacja Kaczyńskiego z jego sporów z Macierewiczem sprzed dwóch dekad, gdy ten uzasadniał swe szaleństwa politycznym pragmatyzm. „Ja nie wiem, czy on w to wierzył, czy nie - podsumowywał Kaczyński. - On być może wiedział, że ze mną właśnie tak trzeba rozmawiać, bo gdyby zaczął sprzedawać mi jakieś bajki endeckie, tobym go wyśmiał. Ale jeśli on był w stanie tak rozmawiać, to o czym to świadczy? Ze on potrafi dostosować się do sytuacji i że umie myśleć, czyli nie jest człowiekiem całkiem nieodpowiedzialnym”.

ŹRÓDŁO

wtorek, 26 listopada 2013

ALBO SIĘ ZMIENICIE, ALBO WAS ZAMKNIEMY



Mówię TVP: Jeśli nie przywrócicie obiektywizmu, to po zdobyciu władzy zlikwidujemy was i powołamy nową telewizję publiczną

Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z ADAMEM HOFMANEA , rzecznikiem Prawa i Sprawiedliwości

Ten wywiad przeprowadzamy bez zgody biura prasowego. Będziemy mogli go wydrukować?
Złośliwość. Rozumiem, że nawiązujecie panowie do naszej nowej regulacji.

Tak. Tej, według której politycy PiS nie mogą przyjąć zaproszenia do telewizji czy radia bez zgody partii. Pana konkretnie.
Doprecyzujmy: chodzi wyłącznie o udział w ogólnopolskich programach w radiu i telewizji. Nie chodzi o jakieś wypowiedzi ad hoc, o komentarze udzielane na gorąco np. na korytarzu w Sejmie czy w mediach regionalnych.

Skąd w ogóle taki pomysł?
Media w Polsce, zwłaszcza prorządowe, są elementem gry politycznej. Są stroną sporu. A skoro tak jest, to uznaliśmy, że musimy jako Prawo i Sprawiedliwość suwerennie decydować o tym, kto reprezentuje nas w mediach. Na dobrą wolę mediów liczyć bowiem nie możemy.

Media mogą przestać was zapraszać w ogóle.
Jeśli komuś ta zasada będzie przeszkadzała, bo nie da się już zaprosić gościa, który nie pasuje pod tezę, albo łatwo zderzyć go z kimś w danej dziedzinie bardziej kompetentnym, to oczywiście może z nas zrezygnować. Może nie zapraszać przedstawiciela partii, która idzie po władzę. My przeżyjemy.

Macie problem z kadrami? Ławka polityków dobrze wypadających w telewizji czy radiu jest bardzo krótka i chcecie ukryć tych mniej utalentowanych lub wyszkolonych?
 W każdej dużej zbiorowości są ludzie, którzy np. lepiej sprawdzają się w czasie pracy merytorycznej w komisjach sejmowych czy przy pisaniu ustaw niż w mediach. I odwrotnie - są utalentowani mówcy, którzy w komisjach są mniej widoczni. To zupełnie normalne. Każdy ma jakieś zalety, każdy coś daje partii, ale tym wszystkim trzeba lepiej zarządzać.

Ten problem mają wszystkie ugrupowania, a jednak nie wprowadzają takich, jawnych przynajmniej, regulacji.
Bo inne partie nie są traktowane przez media jako struktura, którą się zwalcza. W przypadku ugrupowania rządzącego środki przekazu wiedzą, kto jest właściwy dla danego tematu, kto sprawnie argumentuje. Są panowie pewni, że PO nie ma takich regulacji? Dziwnym trafem tuż przed rekonstrukcją w mediach zaczęła pojawiać się Kluzik-Rostkowska. W naszym przypadku media polują na nasze błędy, zastawiają na nas pułapki.

Kto wpadł na pomysł scentralizowania polityki medialnej? Pan?
Ten problem analizowaliśmy od dawna. Sytuacja dojrzała do tego, by coś zmienić, by lepiej kierować kadrami. Musimy dostosować przekaz do naszych priorytetów - emocje będą tam, gdzie być powinny, i fachowe, chłodne analizy też tam, gdzie ich miejsce.

My, czyli kto?
Tak poważnych decyzji nie podejmuje samodzielnie rzecznik partii. Na problem chaotycznych, nie zawsze adekwatnych komunikatów ze strony PiS zwracał uwagę Jarosław Kaczyński, także ludzie, którzy mu doradzają, z różnych środowisk. Centralizacja to jedyne skuteczne wyjście z tej sytuacji.

Jarosław Kaczyński zdefiniował problem, ale to Adam Hofman trzyma kluczyki?
Przypominam panom, że to była decyzja Komitetu Politycznego. To prezes Kaczyński kieruje partią i odpowiada za całość, a decyzje władz ugrupowania w obszarze medialnym realizuje rzecznik partii, czyli ja.

Politycy PiS odbierają tę regulację jako silny cios w ich autonomię. A prawo wysyłania ludzi do mediów to olbrzymia władza.
To władza ograniczona przez wspólne ustalenia kierownictwa. A po drugie, jeżeli chcemy wszyscy w PiS osiągnąć cel, to musimy wszyscy zrezygnować z części własnej autonomii. Albo mamy wspólne plany i temu wiele podporządkowujemy, albo zapomnijmy o sukcesach i realizujmy własne, wąskie interesy. Prosty wybór.

Napięcia jednak będą.
Zdaję sobie sprawę, wiem, że będę atakowany w nowej roli. Ale nic nie poradzę. Też chciałbym funkcjonować w warunkach mniej ostrego sporu, jednak dziś się nie da. Dostałem zadanie i dobrze je wykonam.

Nie będzie pan tego narzędzia używał do budowania własnej pozycji politycznej, do wyrównywania rachunków.
Chciałbym, żeby to narzędzie umożliwiło nam pokazanie wielu naszych merytorycznych, świetnie przygotowanych posłów, których media nie chciały do tej pory zapraszać. Proszę, by rozliczano mnie po efektach. Dzięki nowym zasadom możemy zyskać co najmniej kilka punktów procentowych. Dobre skutki już widać, nie tylko w sondażach.

Jakie to skutki?
Choćby dyskusja wokół wydarzeń z 11 listopada. Po niezbyt udanym wpisie posła Bartosza Kownackiego [ogłosił na Facebooku, że „płonie pedalska tęcza”; wpis później skasował - przyp. red.] próbowano skierować medialny atak w jego, czyli naszą stronę, byle nie zajmować się zaniedbaniami policji czy nawet Ruchem Narodowym, byle uderzyć w PiS. Kownackiego zaproszono do wszystkich ważnych programów. Gdyby obowiązywały stare regulacje, zaproszenia, co naturalne, zapewne by przyjął i sprawę
rozdmuchano by na wiele dni. Nowe zasady pozwoliły tego uniknąć. Umówiłem się z posłem Kownackim, że odpowie na zarzuty w wywiadzie prasowym. I okazało się, że z sytuacji kryzysowej można wyjść.

W TELEWIZJI PUBLICZNEJ AGITKA GONI AGITKĘ. JEST GORZEJ NIŻ ZA ROBERTA KWIATKOWSKIEGO

Zaraz pewnie ustalicie, że posłowie mają autoryzować w biurze prasowym także swoje wpisy w Internecie?
Wszystko można sprowadzić do absurdu. Musimy postępować rozsądnie i pamiętać o celu, jak również o tym, że z każdego naszego słowa można zrobić pretekst do ataku na PiS. Jeśli chcemy wygrać, musimy mówić jednym głosem we wszystkich środkach komunikacji, także w Internecie.

Złośliwcy w tym kontekście przypominają, że to po wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego - nie zawsze precyzyjnych, ale zawsze trochę zmanipulowanych - media atakowały z największą furią. Choćby po wzmiance o Angeli Merkel czy o Ślązakach.
Oczywiście można przekonywać, że Jarosław Kaczyński powinien wypowiadać tylko gładkie zdania, wcześniej przygotowane. Wówczas jednak przestałby być autentyczny. Za tym wezwaniem do zbanalizowania przekazu prezesa kryje się wezwanie, żebyśmy przymilali się mitycznemu centrum. Nie.

Dlaczego?
Pójście do centrum nie ma sensu, bo nikt na nas tam nie czeka. To są zużyte, nieprzystające do dzisiejszych czasów teorie marketingowe. To fikcyjne wyobrażenie, że na kanapie siedzą Michnik, Pieczyński oraz inni i serdecznie zapraszają, przytulają, prosząc tylko o złagodzenie języka. I tak będziemy atakowani, tylko za inne sprawy. Już nie za twarde stawianie sprawy Smoleńska, ale za samo jej wspomnienie. Ta kaskada roszczeń nie ma końca i nie ma co jej ulegać.

Idziecie w drugą stronę. Antoni Macierewicz został wiceprezesem PiS.
W ten sposób pokazujemy również, że kwestia Smoleńska to element naszej tożsamości. Nie będziemy się tej sprawy wstydzili, nie będziemy jej chowali. Kłamstwo smoleńskie jest elementem wielkiego kłamstwa, które nas otacza, kłamstwa o wspaniałej ekipie, świetnie rządzącej „zieloną wyspą”.

Chcecie porzucić centrum?
Nie, my chcemy - jako szeroki obóz - centrum kształtować. I to robimy. Są efekty. Przecież to nie przypadek, że dziś oznaką buntu, także ludzi o przekonaniach w sumie lewicowych, jest powstańcza kotwica. Nawet ekolodzy sięgają po ten symbol, nawet oni wywieszają biało-czerwone flagi. Dziś sztandarem buntu są prawicowe symbole. Inny przykład: zdumiewająco duża część warszawiaków, którzy głosowali za odwołaniem Hanny Gronkiewicz-Waltz, to osoby z wyższym wykształceniem. Skutecznie kształtujemy postawy.

Patrząc jednak na sondaże, można zapytać, dlaczego w sytuacji takiej zapaści państwa, takiej biedy, PiS ma tylko trzydzieści parę punktów poparcia. Powinno mieć więcej.
Powinno i miałoby, gdyby nie nakładka na system, naprawdę mocna. Mówię o sferze liderów opinii, mediów, instytucji publicznych - o tym wszystkim, co znajduje się między światem polityki a rzeczywistością. Mieliśmy klasyczny przykład w referendum warszawskim. Tuska schowano, bo przestał już być, również w oczach swojego zaplecza, jakimkolwiek atutem. Stał się premierem w formalinie. Jak zareagowały na tę sytuację media? Jawnie, jak nigdy, weszły w rolę władzy. Tusk wygrał bitwę bez jednego wystrzału. W jego imieniu walczyli dziennikarze i celebryci, Kuźniar, Gozdyra, Lis, Sobieniowski... To nowa strategia lidera PO: gdy się schowam, media za mnie „walczą”. Nowa jakość i uchwała, od której zaczęliśmy rozmowę, wynika także z tego. 

Dlaczego owi dziennikarscy celebryci tak zażarcie walczę o zwycięstwa Tuska?
Bo walczą jednocześnie o trwanie świata, w którym mają się bardzo dobrze, o swoje kariery i biznesy właścicieli swoich mediów.

PiS uważa dziennikarskie gwiazdy III RP za funkcjonariuszy Platformy Obywatelskiej? Funkcjonalnie - tak. Spójrzmy zresztą na rynek mediów. Mamy w Polsce dwie duże prywatne telewizje i jedną dużą telewizję publiczną, trzech dużych graczy. Jeśli chodzi o TVN, ITI, to moim zdaniem sytuacja jest zero jedynkowa.

To znaczy?
To sytuacja czysta. Oni wiedzą, że jeżeli my wygramy, w Polsce skończy się pewien sposób uprawiania biznesu, w którym przypodobanie się władzy jest sposobem na otrzymywanie rządowych pieniędzy w postaci reklam. Wiedzą też, że ich sytuacja finansowa jest kiepska, że bez zastrzyków z publicznych środków w takim kształcie by nie przetrwali. Broniąc Tuska, bronią więc siebie. Oni to wiedzą, my to wiemy i obserwatorzy również to wiedzą.

Jest też Polsat.
To telewizja, która próbuje niuansować. Na razie niuansuje 5 proc. przekazu, żeby się zabezpieczyć na wypadek wygranej opozycji. Ale znów: zasadniczej linii przekazu nie zmieniają, chcą dokonać zabezpieczenia minimalnym, symbolicznym kosztem. Nie przywrócono elementarnej równowagi. Jeśli tak się stanie, będzie to źródło optymizmu.

Jak na tym tle ocenia pan TVP?
Tu mamy sytuację najciekawszą i najbardziej skandaliczną jednocześnie. Do tej pory było bowiem tak, że TVP sprzyjała tej partii, która akurat rządziła na Woronicza. Ale jednocześnie zawsze pokazywała inne punkty widzenia. W „Wiadomościach”, w TVP Info czy w publicystyce dostrzegano istnienie opozycji, nie pokazywano jej tylko w złym świetle. A dziś mamy tam nową jakość: jest tylko jeden punkt widzenia, jedna gazeta, jeden marsz, jedna słuszna linia. I dwóch ludzi: prezydent Komorowski i premier Tusk. A w sytuacjach kryzysowych, dla władzy kluczowych, TVP jest jeszcze mniej obiektywna i jeszcze bardziej agresywna niż TVN czy Polsat. Agitka goni agitkę, złośliwość konkuruje ze złośliwością. Tego się już nie da oglądać. Jest gorzej niż za Roberta Kwiatkowskiego. To już nie przechył, to już monogłos.

Może chcą być jak TVN, bo to im imponuje?
Władze TVP zachowują się dziś jak autokanibale, piłują gałąź, na której siedzą. Wiedzą, że obecny system wykończy w końcu TVP, bo forsuje interesy telewizji komercyjnych. Do tego brakuje im pieniędzy, muszą wyrzucać ludzi. A mimo to idą ślepo za władzą, atakując niesłychanie agresywnie PiS - jedyną partię, która chce i jest w stanie ocalić media publiczne w Polsce. To działania absurdalne.

Prezes Juliusz Braun wie, że PiS nie utrzyma go na stanowisku. A Tusk utrzyma.
Sytuacja dojrzała do tego, by powiedzieć, że jeżeli się nie poprawi, nie będzie sensu wymieniać prezesów. To nic nie da.

To co zrobicie?
Jeśli nie zostanie przywrócona elementarna równowaga w programach informacyjnych i publicystyce telewizji publicznej, nie ma sensu stosować starych reguł. Dziś one nie obowiązują i nie my je wypowiedzieliśmy. Wypowiedziały je obecne władze telewizji.

Co pan sugeruje? Jakie są konkretne skutki wypowiedzenia reguł gry?
Proste: będziemy musieli powołać nową telewizję publiczną, polską BBC. Telewizję naprawdę wypełniającą swoje obowiązki, bez względu na to, kto rządzi. Ale oczywiście bez ludzi, którzy zajmowali się brudną robotą. Dla nich będzie wilczy bilet. Naprawdę, nie brakuje w Polsce młodych, zdolnych ludzi, a także doświadczonych, lecz przyzwoitych, którzy tego wyzwania się podejmą.

Mówicie mediom publicznym: zmieńcie się albo my zmienimy was?
My mówimy: zmieńcie się albo przejdziecie do historii. Będziecie zamykać tę telewizję i wszyscy w Polsce będą wiedzieć, że to przez was.

Teraz dziennikarze TVP mogą atakować was jeszcze mocniej. Tak jak TVN-owcy poczują, że walczą o przetrwanie firmy.
Każdy musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy uważa, że to, co robi, jest w porządku, czy tak powinny zachowywać się media publiczne. Oczywiście nie jestem naiwny i nie liczę na masowe przejścia na stronę dobra. Ale namawiam, by przywrócić dobry obyczaj i te reguły, także niedoskonałe, które zawsze wyróżniały nadawcę publicznego. Dziś ich już nie ma. Jeżeli nie wrócą, możliwości porozumienia zostaną zniszczone. Nie ma co podtrzymywać obecnej fikcji. Powtarzam: nie ma co zmieniać prezesów, trzeba zmienić telewizję.

Platforma również krzyczała o stronniczości, gdy TVP kierowała poprzednia ekipa.
Nigdy nie było sytuacji takiej jak dziś. To naprawdę nowa jakość. Do tego nie zapominajmy, że likwidacja pluralizmu w TVP to likwidacja pluralizmu wśród dużych graczy w ogóle. To domknięcie drzwi. Dlatego będę mówił, że jest bardzo źle, najgorzej w historii III RP, mimo iż wiem, że będę za to atakowany. Mnie też byłoby łatwiej jako politykowi nie stawiać tak trudnych tez, patrzeć na świat przez różowe okulary. Ale polityka to zawód i powołanie. Robię to, bo chcę, by w przyszłości mój syn, kiedy powie, że ma konserwatywne poglądy, nie był nazywany faszystą, a córka, gdy nie będzie się zgadzać z feministkami, miała prawo głosu. Dlatego tak mocno się w to angażuję.

Jeżeli zbudujecie nową TVP, to zapewne natychmiast obsadzicie ją swoimi ludźmi?
Nie chcemy zdrowych mediów publicznych dla siebie. Chcemy normalnej TVP także dla przyszłej opozycji. Nie chcemy telewizji partyjnej, chcemy odbudować media służące wszystkim Polakom. Musi powstać taki system, którego nie da się już zepsuć. Bo to będzie kosztowny proces, również politycznie, wiemy o tym. Może trzeba rozważyć powrót do pomysłu znanego z innych krajów, że opozycja ma wpływy w jednym kanale, a władza w drugim? A może spójna, rzetelna telewizja? Dziś nie mam odpowiedzi, wiem tylko, że jeśli nie da się zmienić tego, co jest, trzeba budować od nowa. To się da zrobić, bo w innych krajach to zrobiono.

Znów atakujecie media, jak to się mówi w III RP „wolne i niezależne”.
Robimy to samo co brytyjska Partia Konserwatywna. Kilka tygodni temu premier David Cameron ostrzegał BBC, że swoimi zachowaniami - wysokimi płacami i wychyleniem na lewo - podważa podstawy swojego istnienia. Ja mówię to samo do TVP: kopiąc opozycję, odchodząc od zasady poszanowania wszystkich dużych ugrupowań, podważacie podstawy swojego bytu. I mówię to zarówno do prezesów, jak i do tych, którzy te polecenia wykonują albo dołączają się do tych manipulacji z własnej woli. Mówię do wszystkich telewizyjnych patriotów: zawróćcie z tej drogi.

Skoro jest tak źle, to może powinniście bojkotować TVP?
Gdybyśmy chcieli bojkotować wszystkie media nieobiektywne, wszystkich, którzy nas atakują, to stracilibyśmy całkowicie możliwość komunikowania się z opinią publiczną.

Czasem marnujecie okazje-politycy Pis nie chodzą do programu Tomasza Lisa w TVP2.
Nie chodzimy i nie będziemy chodzić, dopóki program ten będzie seansem nienawiści. W ten sposób pokazujemy, że po przekroczeniu pewnej granicy odmawiamy współpracy, nie udajemy, że jest w porządku. Red. Tomasz Lis, na marginesie, to w mojej ocenie schodząca gwiazda. Słychać o kłopotach jego medialnych przedsięwzięć, musi też, tak to wygląda, brać udział w niebezpiecznych wojnach w obozie władzy. Jest chyba w narożniku.

Do Lisa chodzi prawica-Solidarna Polska.
 Robią to na własną odpowiedzialność i z tego będą rozliczani przy umie wyborczej. Korzystają z naszego bojkotu. Ale ta kroplówka, jak widać po sondażach, niewiele im daje.

POWOŁAMY POLSKĄ BBC. DLA LUDZI, KTÓRZY ZAJMOWALI SIĘ BRUDNĄ ROBOTĄ: WILCZY BILET

Po tym wywiadzie TVP wyłoży na stół podliczenie czasu antenowego, który udostępnia politykom, i powie: mówicie na naszej antenie tyle samo co PO czy SLD.
Nie chodzi o to, że nas nie pokazują. Chodzi o to, jak pokazują wydarzenia. Nawet z raportów przychylnej władzy Fundacji Batorego wynika jasno, że dramatycznie brakuje obiektywizmu. Wystarczy zresztą włączyć telewizor o 19.30 i wszystko jest jasne. Wystarczy zobaczyć wydanie „Wiadomości” z 11 listopada, by wiedzieć, co to manipulacja. Albo ostatnia afera korupcyjna, którą rzecznik CBA nazywa „największą w historii Polski” - zajmuje „znaczące” czwarte miejsce w głównym serwisie TVP.

Jest także - w TVP Info - program Jana Pospieszalskiego prezentujący inny, konserwatywny i patriotyczny punkt widzenia.
Jest, i dobrze, że jest. Ale to rodzynek, spychany na późną porę, przeniesiony z TVP2 do mniejszego kanału, stale zagrożony i jak przekonaliśmy się ostatnio, zdejmowany pod byle pretekstem.

Mówi pan o mediach publicznych. Media prywatne zostawiacie w spokoju?
Wiemy, że dziś obóz władzy wpływa silnie na media komercyjne poprzez reklamy spółek skarbu państwa, te wszystkie ogłoszenia promujące energię elektryczną, wycieczki do lasu, unijne programy czy czołgi. Tych wymyślanych ogłoszeń jest masa. To potężne narzędzie, które ma każda władza.

Użyjecie go po przejęciu władzy?
Wiemy, że to narzędzie istnieje. Wiemy też, że tak dalej w mediach być nie może.

Do wyborów dwa lata. Może teraz powinniście się mediom podlizywać, a nie wypominać im grę po stronie rządu? Bo dziś jesteście w pułapce: bez wygranej mediów się nie zmieni, a wygranej nie będzie bez choćby neutralności wielkich telewizji.
Gramy o dużą zmianę w Polsce. I widzimy, że ta zmiana nadchodzi. Zmiana, do której dojdzie nawet wówczas, gdyby wszystkie media tupały. Przecież, patrząc na duże telewizje, jest 3:0. Już 2:1 wiele by zmieniło. Ludzie rozsądni powinni wyciągać wnioski. Teraz, a nie po wyborach. Po nich będzie za późno.

Bo ci wielcy gracze mają interesy nie tylko medialne?
Mają. Ale nie dam się wciągnąć w ten temat.

Może przechył w mediach to też skutek lewicowo-liberalnych poglądów dziennikarzy?
Dziś jest w Polsce wyjątkowo wielu bardzo zdolnych, bardzo profesjonalnych dziennikarzy, którzy z tą władzą nie idą. Jest ich co najmniej tylu, ilu tych po drugiej stronie. Tylko że oni są zablokowani. Ja nie odmawiam dziennikarzom prawa do poglądów. Chodzi o to, by stosować równą miarę, by opcja lewicowo-liberalna nie nazywała siebie obiektywną, jednocześnie wszystkich o innych poglądach nazywając zaangażowanymi politycznie.

Na koniec pytanie o pana karierę. Dostał pan władzę kierowania ludzi do programów, ogłasza pan ważne projekty partii. Wszystko to tuż po tym, gdy wielu pańską karierę już grzebało.
Nie pierwszy raz tak wróżono. Z pokorą przyjmuję krytykę, staram się robić swoje, wyciągać wnioski z błędów. Zachowuję spokój, polityka to mój zawód i moje powołanie.